Wróc do menu: opowiadaniePrzeklęty dar
Morgius siedział na pieńku nieopodal głównego gościńca prowadzącego z Auternest do Dordich - stolicy państwa Irmintel, które chyliło się ku upadkowi. Mimo iż minęło już dobre pół godziny od rzezi, bo inaczej nie można było nazwać tej walki, grunt wciąż pokryty był kałużami krwi, wśród której leżeli czterej zbrojni w pełnych zbrojach płytowych. Sami sobie zasłużyli na taką śmierć - pomyślał Morgius. Przecież nikt nie kazał im napadać królewskiego transportu, a może kazał? Nagle jego rozmyślania przerwał zbliżający się Erden, przyjaciel Morgiusa, który nigdy nie porzucił towarzysza. A wielu to uczyniło, nie potrafili znieść jego trudnego charakteru i szkaradnego wyglądu.
- Nic wartościowego nie miały na sobie te podłe kundle - oznajmił beznamiętnie Erden - może jedynie miecz tego wielmoża, Niko de Powolitza, zasługuje na krztynę uwagi, ale nic ponadto.
- Erdenie, mam nadzieję, że rozumiesz, iż nie kierowały mną pobudki czysto materialistyczne - powiedział Morgius, a po chwili zastanowienia dodał - Jednakże czystym idiotyzmem byłoby pozostawienie łupu na pastwę losu. Przytrocz miecz do siodła i ruszamy w drogę.
***
- No, nareszcie jesteśmy w jakimś cywilizowanym miejscu - powiedział Morgius. -Mam już całkowicie dosyć podróży. Co powiesz na tę karczmę stojącą na uboczu? Z tego co wiem mają tam świetne piwo, a i jedzenie ponoć niczego sobie.
Tak jak można się było spodziewać, Erden nie wyraził żadnego sprzeciwu, tak więc po kilku minutach siedzieli już za potężną dębową ławą w "Złotym piesku". Gdy Morgius zabierał się do ochoczego pałaszowania wielkiego baraniego udźca, zza jego pleców dobiegł głos, w którym słychać było nutkę spożytego miodu.
- Ej, patrzcie, czy to nie ten cholerny przygłup, Mo..- wypowiedź rycerza przerwało głośne beknięcie - ..gius. To on, tę mordę poznałbym w każdym miejscu na świecie.
Początkowo Morgius zamierzał cierpliwie wysłuchać obelg płynących z ust siedzącego za nim "wielmoża". Nie chciał wszczynać bijatyki, za bardzo bał się o swego druha, nieobytego z takimi sytuacjami. Jednak nie mógł już dłużej słuchać zniewag kierowanych pod jego adresem. Erden, pomyślał, że kiedyś musi nauczyć się bronić własnego tyłka.
- Jakim prawem ten cholerny przygłup o zniekształconym ryju - kontynuował swą orację "wielki pan" - ucztuje z nami przy jednym niemal stole. Dalej panowie, pokażmy hołocie, gdzie jest jej mie...- Nie dokończył. Bo jak mógł dokończyć ze sztyletem tkwiącym w gardle. Podczas gdy Morgius wraz z zaskoczonym Erdenem wstawali z za stołu, karczmę wypełniła głęboka cisza. Tak jak to zazwyczaj bywa, cisza przed burzą.
Pierwszych dwóch kompanów szydercy, Morgius odprawił zamaszystymi pociągnięciami po tętnicach szyjnych. Krew bryzgała we wszystkich kierunkach, zalewając całe pomieszczenie. Ci z gości, którzy mieli trochę szczęścia uciekli, pozostali kryli się pod ławami, modląc się bezustannie. Szybkim unikiem Morgius umknął przed zdradzieckim ciosem od tyłu i szybko, zadziwiając tym nawet Erdena, pozbawił dłoni napastnika. Oszołomiony rycerzyk padł na glebę, trzymając kurczowo kikut prawej ręki. Nie zauważył, nie mógł, spadającego na potylicę olbrzymiego miecza "przygłupa", z którego przed momentem się naigrywał. A Morgius ogarnął już dziki szał, furii tej nie mógł przeżyć żaden z wrogów, a bali się jej nawet jego najbliżsi przyjaciele. "Nikt nie może przeżyć" , taka tylko myśl kołatała w jego głowie. Nie widział, jak Erden zabija kolejnego zbira, a zaraz potem roztrzaskuje łeb kolejnemu. Widział natomiast uciekającego z karczmy najbliższego kompana nieostrożnego rycerza. Widział, jak w jego oczach płonie bezbrzeżne przerażeniem, jednak "nikt nie może przeżyć". Wybiegł za nim i dorwał tuż przed stajnią. Niedawno butny i pyszny rycerzyk, teraz błagał o litość, skomlał jak kopany pies. Ale Morgius tego nie słyszał. Gdy rozpłatywał szyję jego oczy zmieniły wyraz, nie było w nich już nienawiści, był żal, a jego mózg przeszyło dotkliwe wspomnienie o tym, co zrobiło z niego potwora, ale co dało mu także dar lub inaczej przekleństwo.
***
W małym miasteczku Larten jak zwykle panował gwar i ruch. Ulice pełne były mieszkańców i oferujących swe towary drobnych handlarzy. Morgius- wtedy 12-latek, trzymając za rękę ojca, widział jak z prawej strony trzy woły prowadzi niewiele starszy od niego młodzieniec, jak środkiem drogi na swym wozie jedzie rolnik wiozący płody wydane przez swą ziemię. Było upalnie, jak co roku o tej porze. Równocześnie w powietrzu wisiało coś złego, nikt nie mógł jednak przewidzieć tego, co miało nastąpić za kilkanaście minut. Ulice pełne były rozmów, śmiechów, gwar nie malał, a potężniał z każdą chwilą. Nagle tę miejską sielankę przerwało dudnienie wielu kopyt. Koni nie dosiadali jednak przyjaźni ludzie. Każdy, kto zobaczył złoty liść klonu na srebrzystym tle, wiedział co się szykowało, nadchodziła śmierć. Po raz kolejny rycerze imperatora Harnusa II zaatakowali przygraniczne miasteczka. Po raz kolejny dobitnie pokazywali królowi i mieszkańcom Irmintel swą potęgę. Wydarzenia z Larten miały przejść do historii, jeszcze długo miano rozprawiać o masakrze, w której zginęło 10 000 bezbronnych mieszkańców. Długo miano także opowiadać legendy o człowieku, którego ta masakra stworzyła.
- Uciekaj, uciekaj poza miasto!- krzyczał ojciec Morgiusa.- Jak najszybciej skryj się w lesie. Biegnij jak najszybciej potrafisz. Kocham cię, mój mały.
To były jego ostatnie słowa, zaraz potem, Morgius tego nie widział, jego ojciec został zarżnięty jak prosiak bez żadnej szansy na obronę. Mimo iż po twarzy płynęły łzy, chłopiec ciągle biegł w wyznaczonym kierunku, wszak zawsze słuchał rad ojca. W powietrzu niósł się straszliwy krzyk mordowanych. Morgius kilkakrotnie cudem uniknął stratowania, jego płuca wyczerpane długim i szaleńczym biegiem, powoli odmawiały posłuszeństwa. Jego usta poruszały się w mimowolnej modlitwie, której nauczyła go mama.
- Ojcze nasz ...- cichutkim drżącym głosem mówił chłopiec - ....jest w Niebie, Zdrowaś Maryjo ..... módlcie się za nami teraz i w godzinę śmierci naszej.
Modlitwę przerwał błysk włóczni wymierzonej wprost w jego głowę. Nie było ratunku, była tylko śmierć, to był już koniec. Nagle Morgiusem wstrząsnął potworny, trudny do opisania ból, czuł jak jego czaszkę rozrywa kawał metalu. A potem była już tylko ciemność. Chłopiec nic już nie czuł, nic nie widział.
***
Ocknął się po ośmiu dniach w szpitalu polowym umieszczonym na polach nieopodal rodzinnego miasta. Nie ujrzał, wbrew przypuszczeniom, aniołów, tylko całego umazanego we krwi lekarza. Zdumienie medyka było tak wielkie, że aż wykonał znak Krzyża. Natychmiast przy łóżku chłopca ustanowiono swego rodzaju sympozjum. Kolejni badający go specjaliści z niemałym zszokowaniem uznali, że chłopiec jest w pełni zdrowy, że morderczy cios kopii nie spowodował żadnej szkody. Nikt nie mógł wiedzieć, jak bardzo się mylili. Morgiusa po dwóch dniach obserwacji wypisano, ponieważ jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, zwyczajnie brakowało łóżek dla rannych. Oczywiście chłopcu nie wyjaśniono co się dzieje, jak się tu znalazł, co stało się z jego rodziną. Nie powiedziano mu niczego. Bliski rozpaczy, Morgius wyszedł ze szpitala zupełnie nie wiedząc co ze sobą począć. I wtedy pojawił się on. Jak później dowiedział się chłopiec, miał on na imię Karimazis. Nie miało to jednak żadnego znaczenia wtedy, na początku ich znajomości. Gdy tylko dziwny przybysz o raczej skromnych warunkach fizycznych, za to z przepiękną brodą powiedział mu, że wie co się wydarzyło tamtego pamiętnego dnia, Morgius natychmiast przystał na propozycję wspólnej podróży. Gdy dotarli do miejsca odpowiedniego na biwak, chłopiec był jednak zbyt zmęczony, aby zadawać jakiekolwiek pytania. Bardzo dobrze, że usnął, pomyślał nieznajomy, ta noc przyniesie wiele pytań i jeszcze więcej niepewności.
Morgius spał niespokojnie, co chwile przewracając się i wiercąc. Jednakże najdziwniejsze było to, co chłopiec ujrzał we śnie. Widział wojowników ze złotymi liśćmi klonu na srebrnym tle, zalewającymi jak powódź jego ojczyznę, ujrzał wojska króla Morduka gniecione przez armię imperatora, zobaczył wreszcie siebie samego, w wieku 35 lat, konającego w wielkich boleściach. Zaraz po przebudzeniu Morgius zarzucił pytaniami swego tajemniczego kompana, a starzec powoli zabrał się do wyjaśnień.
- Chłopcze, w momencie gdy kopia przeszyła twą czaszkę, jej właściciel został zabity przez jakiegoś handlarza, a broń złamała się.- wyjaśniał osłupiałemu chłopcu Karimazis - Tak więc w twej głowie tkwi kawałek żelaza, które na szczęście nie uszkodziło mózgu, a wywiera na niego tylko ucisk. Ten ucisk powoduje niezwykłe skutki, które udało mi się poprzez swoje umiejętności przewidzieć. Aktywował on tę partię, która odpowiada za umiejętności niezwykłe. Chłopcze, w tamtej właśnie chwili posiadłeś pewne umiejętności magiczne oraz zdolność jasnowidzenia. Wiem także o twych dzisiejszych snach. Pokazały one to, co prawdopodobnie się wydarzy. Tylko zdecydowane działania mogą zapobiec upadkowi, nic jednak nie zapobiegnie..... twojej śmierci.
- A co z moją rodziną? Co się z nimi stało? - Morgius obawiał się najgorszego, chciał jednak otrzymać potwierdzenie.
Staruszek nagle sposępniał, jego poorana licznymi bruzdami twarz ściągnęła się. To wszystko potwierdziło tylko obawy Morgiusa. Nie czekając na odpowiedź, chłopiec zaniósł się dzikim krzykiem połączonym ze szlochem, kogoś kto stracił wszystko co posiadał.
- Chłopcze, jeśli chcesz możesz zostać ze mną. Nauczę cię wykorzystywać twoje nadludzkie umiejętności - rzekł Karimazis - Na pewno nie zastąpię ci rodziny, ale zawsze będziesz miał we mnie oparcie.
Morgius nic nie odpowiedział. Przytulił się tylko do staruszka i pozwolił płynąc łzom.
***
Morgius szybko zaprzyjaźnił się ze staruszkiem, który jak się okazało, był magiem. Nauczył on panować Morgiusa nad proroczymi snami. Morgius posiadł też elementarną, na razie, wiedzę magiczną, uczył się zaklęć i ich stosowania. Długimi godzinami ćwiczyli także sztukę walki wieloma rodzajami broni. Karimazis był dla niego jak ojciec, opiekował się nim, udzielał porad i powoli wprowadzał Morgiusa w dorosłe życie. Chował on jednak przed młodzieńcem być może najstraszliwszą tajemnicę, tajemnicę dotyczącą Morgiusa.
Pewnego razu, gdy przejeżdżali przez jakąś wieś Morgius zauważył, że ludzie na jego widok dziwnie się krzywią, zasłaniają oczy, jak najszybciej odchodzą. Początkowa starał się lekceważyć ten fakt, jednak po jakimś czasie stał się on tak kłopotliwy, że młodzieniec postanowił zapytać o to czarodzieja. Wykorzystał do tego najbliższy postój na jakiejś małej polance.
- Karimazisie - rozpoczął - dlaczego ludzie tak dziwnie na mnie patrzą, czy jest we mnie coś nadzwyczajnego?
- Obawiałem się, że kiedyś przyjdzie ten moment - ku zdziwieniu Morgiusa powiedział starzec - Drogi chłopcze, nie mówiłem ci tego ze względu na to, co przeżyłeś. Teraz jednak nadszedł odpowiedni czas. Twoja twarz... została zdeformowana, siła z jaką uderzyła cię włócznia zmasakrowała prawą część czaszki. To dlatego ludzie tak na ciebie patrzą. Dla nich jesteś dziwolągiem.
Zaskoczony chłopiec natychmiast dotknął prawej strony swojej głowy. Rzeczywiście, jej pewna część przypominała bezkształtną miazgę. Morgiusem na przemian wstrząsnęły fale zimna i gorąca. Dziki gniew ogarnął jego umysł.
- Jak mogłeś mi to zrobić, jak mogłeś mi nie powiedzieć.
Po tych słowach chłopak z wściekłością rzucił się na swego mentora. Karimazis za pomocą czarów obezwładnił Morgiusa. Rozumiał jego gniew i wyrzucał sobie swą głupotę. Wiedział jednak, że bez jego pomocy chłopak zginie. Pozwolił mu zasnąć. Niech noc złagodzi jego ból, jeśli to tylko możliwe, pomyślał czarodziej.
Ranek wstał piękny. Słońce świeciło, a z każdą minutą robiło się coraz cieplej. Zaraz po przebudzeniu w Morgiusie odżyły wspomnienia wczorajszych zdarzeń. W jego duszy nie promieniował już gniew, ale bezbrzeżny ból, ból do Boga za to, że pozwolił mu przeżyć. Nagle z niejakim zdumieniem ujrzał karteczkę zaadresowaną do niego. To był list od Karimazisa, w którym pisał, iż nadszedł wreszcie czas, by Morgius rozpoczął samodzielne życie i wyruszył swą własną drogą. Przepraszał też za te wszystkie czyny, które go zraniły. Wydarzenie to było kolejnym ciosem dla młodzieńca. Jednak miał on taką naturę, że nigdy się nie poddawał, walczył ze wszelakimi przeciwnościami losu. Nadszedł czas by wyruszyć własną drogą.
***
Jego rozmyślania jak zwykle przerwał Erden, który przypomniał swemu mistrzowi o konieczności ucieczki. Tak więc szybko wskoczyli na konie i ruszyli w drogę. Długo jechali w ciszy, a Morgius nadal wspominał dawne dzieje. Przypomniał mu się moment, w którym postanowił oddać swe życie w walce o ochronę ojczyzny i obronę ideałów. Odtąd swoje życie poświęcił temu, by jego sny nigdy się nie urzeczywistniły. Ciszę rozerwał świst strzał. Jedna przemknęła tuż nad głową Morgiusa, druga o mało nie zahaczyła Erdena. Wbrew pierwszemu wrażeniu Morgius spostrzegł, że nie jest to atak wymierzony w nich, a w grupę zbrojnych konnych, którzy mieli zamiar podejść ich od tyłu. Z lasu wyłoniła się grupa kilkudziesięciu rycerzy z herbem Irmintel na piersiach - zieloną koniczyną na błękitnym tle. Na jej czele jechała piękna jasnowłosa kobieta, trzymając potężny kunsztownie zdobiony miecz. Przecież ja ją znam, przeleciało przez myśl Morgiusowi. Znał ją bardzo dobrze. Znał tę cudowną twarz i jasne, rozwiewane przez wiatr włosy. Ich wybawicielką okazała się Adnoja, siostrzenica króla Morduka, jedna z niewielu kobiet, które nie brzydziły się jego widokiem. Morgius poznał ją dawno temu w Ulkermau, wtedy to on obronił ją przed bandą zbirów. Morgius natychmiast spiął wodze, to samo uczynił Erden i obaj rzucili się w bitewną zawieruchę. Zbrojni rozbójnicy muszący być częścią pogoni wysłaną w ślad za nimi, mieli znaczną przewagę liczebną, ale jeśli chodzi o sztukę walki królewskiemu oddziałowi nie dorastali do pięt. Wsparci pomocą Morgiusa i Erdena żołnierze natychmiast natarli na zbirów. W pierwszym ataku położyli trupem dziesięciu i nie ponosząc strat własnych. Pozostali najemnicy widząc siłę oddziału Adnoji zaczęli w popłochu uciekać z pola walki. Dalsza część walk była tak naprawdę polowaniem, raz po raz rozdzieranym makabrycznymi krzykami niedobitków.
W tym czasie Morgius podjechał do Adnoji.
- Dziękuję za pomoc - powiedział - Gdyby nie wy, byłoby z nami krucho. Trudno byłoby obronić się przed atakiem z tyłu.
- Nie żartuj stary druhu - Adnoja uśmiechnęła się szeroko - nie mogłam bezczynnie patrzyć, jak jakaś hołota zabija najlepszego wojaka w Irmintel i mojego serdecznego przyjaciela. A teraz mógłbyś mi przedstawić swego towarzysza.
- Oczywiście. To jest mój przyjaciel i kompan Erden.
- Miło mi - Adnoja obdarzyła ich kolejnym pięknym uśmiechem - Ja natomiast jestem starą znajomą Morgiusa, a zwą mnie Adnoja. Słuchajcie, może dołączycie do mojego oddziału. Jedziemy właśnie do Ribentorn, ponieważ król zarządził mobilizację całego wojska. Szykuje się wielka bitwa z Harnusem, tfu, niech piekło go pochłonie, a każdy miecz będzie się w niej liczył.
- Niestety, nie możemy wyruszyć z wami - głos Morgiusa zagłuszył ostatni już chyba makabryczny wrzask - Niestety, bardzo chciałbym wam pomóc, ale nie mogę. Erdenie ruszamy.
- No cóż. - w głosie Adnoji słychać było nutkę rozgoryczenia - wolna droga, Morgiusie. Każdy ma prawo bronić własnego tyłka.
Po tych słowach siostrzenica Morduka odwróciła głowę, a w jej oczach zalśniły łzy. Królewski oddział natychmiast wyruszył, tak więc po chwili Morgius i Erden pozostali na trakcie sami. Jaka szkoda, że nie możesz poznać prawdziwego powodu mojej odmowy, pomyślał Morgius, może wtedy byś mnie zrozumiała.
- Jak mogłeś to zrobić - powietrze rozdarł krzyk Erdena - jak mogłeś odmówić pomocy królowi. To ty przez całą naszą wspólną drogę wpajałeś mi zasady wierności, służby
i oddania. Ty widzę stchórzyłeś w obliczu zagrożenia, ja jednak nie mam zamiaru bronić własnego tyłka, chcę bronić własnej ojczyzny, więc ruszam z Adnoją. Żegnaj.
Powiedziawszy te słowa Erden wyruszył drogą, którą odjechał oddział Adnoji. Morgius natomiast ruszył w przeciwnym kierunku. Dobrze się stało, że Erden mnie opuścił, pomyślał, przynajmniej nie będzie widział tego, co się ze mną stanie. Przecież nie mogłem pojechać z Adnoją. Myśli Morgiusa coraz bardziej się plątały. Muszę znaleźć jakieś miejsce na postój. Wszak jutro kończę 35 lat. Wszak... nagle ogarnęła go ciemność, a później oślepiający blask. Odpływał, tracił świadomość. Jeszcze tylko chwilę, rozpacz wdarła się w jego myśli, przecież muszę znaleźć jakieś miejsce na... Morgius wylądował na ziemi.
***
Nagle z ciemności zaczęły wyjawiać się dziwne kształty. Na początku zamazane, po chwili stały się klarowniejsze, tak że bez problemu można było rozpoznać rycerzy w pełnych zbrojach z liściem klonu na piersiach. Morgiusa ogarnął strach. Czyżby mnie pojmali, przez jego umysł przewijały się pytania, ale dlaczego nie zwracają na mnie uwagi. Nagle usłyszał krzyk, chyba gwałconej kobiety. Chciał jej pomóc, już rzucał się na rycerza, gdy spostrzegł, że nie może nic zrobić. Było tak, jakby w tym miejscu znajdowały się tylko jego oczy, nie uczestniczył cieleśnie w tych wydarzeniach. Kolejny proroczy sen, pomyślał, kolejna wizja Irmintel po przybyciu wojsk imperatora. Z wszelkich sił starał się odejść, nie mógł już patrzeć na mordowanie dzieci i kobiety, na istną rzeź jaką urządzili sobie "klonowi panowie". Zasnął.
Wiał wiatr. Powietrze przesycone było odorem gnijących i spalonych ciał. Gdzie tylko spojrzał, porozrzucane były zwłoki ludzi. Na ryneczku w małej wiosce tłuszcza uciesznie spoglądała na stos i szubienicę. Właśnie odbywały się egzekucje, a rozradowani osadnicy przybyli już z królestwa Harnusa, bawili się w najlepsze. Morgius podszedł bliżej do widowiska. Ku swemu przerażeniu zobaczył, jak powróz zakładany jest na szyję Erdena, jak chłopak bez żadnej woli przeżycia powoli spada z wytrącanego spod nóg krzesła. Słyszał, jak widownia podnosi ucieszny krzyk na widok kołyszącego się na szubienicy młodzieńca, szarpiącego się w paroksyzmie bólu. Odwrócił wzrok, ale to nie pomogło mu odciąć się od cierpienia. Po drugiej stronie na stos właśnie wpychano potwornie zmaltretowaną Adnoję. Przykuto ją do pala i zaraz potem podpalono stos. Po chwili powietrze rozdarł dziki, nieludzki krzyk. A duszę Morgiusa rozdarł straszny, trudny do opisania, ból. Chciał zasnąć na dobre. Nie mógł. Nawiedziło go jeszcze wiele podobnie makabrycznych scen. Dopiero wtedy jego stargana cierpieniem dusza znalazła ukojenie we śnie.
***
Przebudził się wśród dźwięków zwijających się obozowiczów. Początkowo myślał, że to kolejny proroczy sen, w którym znalazł się w obozie "klonowców". Jednak po chwili zorientował się, że zbrojni mają na sobie byle jak ukazane zielone koniczyny na błękitnym tle - herb Irmintel. Wśród ciężkozbrojnych znajdował się także jeden staruszek z długą, siwą brodą, ubrany w obszerną, błękitną togę. Morgius znał tego człowieka lub przynajmniej skądś zachował jego obraz w pamięci. A pamięć rzadko go myliła. Po chwili ów staruszek podszedł do niego i obdarzył go uśmiechem.
- Witaj, przyjacielu. - powiedział serdecznie - dużo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania.
Karimazis, zaświtało w głowie Morgiusa, to musi być on.
- Mistrzu - po raz pierwszy od dzieciństwa jego głos drżał - wróciłeś. Czy wiesz, że ja umieram? Czy wiesz, że dziś kończę 35 lat?
- Wiem, mój drogi. - Karimazis zachowywał pozorny spokój - i dlatego dziś tu jestem. Dziś dokonasz swego żywota, pokonując śmierć. Wstawaj, musisz wdziać zbroję.
- Ale, mistrzu...
- Nie ma żadnego ale.
Tak więc Morgius po chwili ubrany w pełną zbroję z herbem Irmintel na piersi dosiadał swego karosza. Nie za bardzo rozumiał słowa Karimazisa, nie wiedział, co one oznaczały. Wiedział tylko, że musi zrobić wszystko, aby ocalić przyjaciół i ojczyznę. Po kilkunastu minutach oddział pod komendą, co zdziwiło Morgiusa, czarodzieja, cwałował już głównym traktem.
- Gd..zi....e - przekrzykiwanie powietrza sprawiało Morgiusowi nie lada wysiłek - jed...ziemy?
- Dopełnić historii, mój miły. Dziś nastąpi ostateczne rozwiązanie.
Uczeń nie zadawał już więcej pytań. Zdawało mu się, że mag nie chce mu wyjawić celu wędrówki. Ale co to miało za znaczenie i tak dziś umrę.
Nagle las kończył się gwałtownie, a przed nimi rozpościerała się ogromna polana. Ku ogromnemu zdziwieniu Morgiusa polana zapełniona była żołnierzami. Na wietrze powiewały proporce króla Morduka i imperatora Harnusa II. Na dole, w bitewnej zawierusze kotłowali się najlepsi z najwspanialszych wojaków tamtych czasów. Większość z nich nigdy nie powróciła z pola bitwy, oddając ofiarę za swój kraj. To jest więc ostateczne rozwiązanie, pomyślał Morgius, to jest miejsce, w którym dopełnię mego żywota. Nie zastanawiając się długo, twór masakry w Larnten rzucił się w dół zbocza z dzikim krzykiem pełnym bólu i towarzyszącego mu całe życie cierpienia. Obok pędził Karimazis, a jego włosy rozwiewał wiatr. "Nikt nie może przeżyć, nikt...". Dojrzał Erdena i Adnoję, ich oczy wypełniał strach i rozpacz, ale w momencie gdy go ujrzeli, ich twarze rozjaśniły się. Morgius nie widział ich, był już w bitewnym amoku. Walczył jak żaden inny ciężkozbrojny, zabijał, siejąc grozę. Wojska Morduka powoli zaczęły odpychać natarcie "klonowców". Szarża ucznia i mistrza ocaliła Irmintel przed zniszczeniem, przed zagładą i wiecznym potępieniem. Później wielokrotnie zastanawiano się jakim cudem człowiek, który przechylił szalę zwycięstwa na stronę Irmintel mógł zginać. Tylko nielicznie znali jego tajemnicę, tylko oni znali prawdę.
***
- Dziadku - zapytał sędziwego staruszka malutki pulchny chłopczyk - Kim oni byli? Kim był Morgius Wielki i Karimazis Wspaniały?
Staruszek uśmiechnął się do wspomnień.
- To było tak dawno temu - powiedział do wnuka Erden - To oni uratowali naszą ojczyznę przed zagładą, ich przelana krew pozwoliła ocalić nasze istnienie. Morgius pokonał śmierć, nie dał się jej zwyciężyć. Umarł jak umierają tylko wielcy. Mój przyjaciel nigdy mnie nie opuścił.- Starzec się uśmiechnął. Mógłbym tyle o nim powiedzieć, pomyślał, miałem wielkie szczęście, że go poznałem.
Maciej Różycki Wrocław, 2005
KOMENTARZE:
Brak komentarzy
DODAJ KOMENTARZ