autor pracy:
Nevermore


data zamieszczenia: lata temu
inne prace autora:
Nie masz jeszcze swojego konta? Zarejestruj się. Po pierwsze
podaj swój nick:
Wróc do menu: opowiadanie

Sny
Odkąd tylko pamiętam, zawsze miałem problemy ze snami. Dziecięce koszmary, które nawiedzały mnie każdej nocy, z wiekiem wcale nie ustępowały. Przeciwnie - ich siła wyrazu wciąż rosła. Mgliste, niejasne wizje wyostrzały się, formowały w bezcielesne widma o pozbawionych sensu kształtach. Atakowały moje sny i opanowywały je bez wysiłku, przerażały, paraliżowały. Nie mogłem spać, nie chciałem. Całe noce spędzałem na walce z wszechogarniającą sennością. Zmagałem się z nadciągającymi koszmarami, które za każdym razem spychały mnie na samo dno otchłani przerażenia. Poranek był dla mnie wybawieniem od nocnej udręki, przynosił krótkotrwałą ulgę.
W końcu jednak nawet jawa przestała być dla mnie azylem, chwilą wytchnienia. Zaczęło się od niesprecyzowanego wrażenia bycia obserwowanym. Ciągłe odwracanie się tylko po to, by zobaczyć, że nikogo za mną nie ma, powoli doprowadzało mnie do szału. Zaszywałem się w kącie, żeby tylko mieć pewność, że nikt się za mną nie czai, ale ostatecznie nawet to nie pomagało. Z czasem pojawiały się nowe odczucia, takie jak dotyk chłodnego powiewu na karku, czy dźwięk cichego skrobania w ścianach. Upewniałem się, że nie mogły powstać w naturalny sposób - każda, nawet najmniejsza, czy choćby potencjalna szpara została zatkana. Ścianę trudno było skuć nawet dłutem, o szczurach nie mogło więc być mowy. Takich wrażeń przybywało - skrzypienie drzwi, mimo że były zamknięte, odgłosy kroków w sąsiednim pokoju, który był pusty i wiele innych. To jednak było drobnostką w porównaniu z tym, co miało dopiero nastąpić. Pewnej nocy, jak zwykle, otaczała mnie chmara upiornych zjaw. Uciekałem przed nimi, ale wcale się od nich nie oddalałem. Chciałem się schować, ale nie było gdzie. Biegłem więc przed siebie co chwila się potykając i modliłem o nastanie świtu. Upragniona chwila wreszcie nadeszła. Kiedy ciemność zamkniętych powiek ustąpiła powoli jasności poranka, zorientowałem się, że senne widma wciąż mnie otaczają. Na ułamek sekundy zamarłem przerażony. Bez najmniejszego dźwięku, oddechu, czy choćby uderzenia serca wpatrywałem się w nową postać koszmaru - mgliste sylwetki tłoczące się dookoła, przenikające przez meble, ściany, przez siebie nawzajem. Choć pozbawione były twarzy, a nawet logicznych kształtów, wiedziałem, że bacznie mnie obserwują, czułem to. Zerwałem się z krzykiem, rzucając w nie na oślep wszystkim, co tylko wpadło mi w ręce. Widma rozpłynęły się w powietrzu, a ja klęczałem na podłodze, zalany potem i łzami.
Ta sytuacja oczywiście nie mogła pozostać niezauważona, ktoś musiał zareagować. Nawet nie próbowałem stawiać oporu gdy wyprowadzano mnie, czy też raczej wynoszono z mojego dotychczasowego domu. Byłem zbyt wyczerpany, psychicznie i fizycznie.
Diagnoza była prosta - szok po utracie obojga rodziców. Samobójstwo nigdy nie było rzeczą, obok której można przejść obojętnie, tym bardziej, jeśli chodzi o najbliższych. Na postawieniu diagnozy kończyła się jednak prostota problemu, nikt nie potrafił mi pomóc. Spotykałem dziesiątki twarzy, które wyrażały tylko sztuczne współczucie, siląc się czasem dodatkowo na równie sztuczny, pozbawiony sensu uśmiech. "Staw czoła swoim strachom - powiedział ktoś - spójrz im prosto w oczy i naucz się z nimi żyć". To nie było łatwe. Widma otaczały mnie nawet podczas tamtej rozmowy. Jedne przysłuchiwały się jej uważnie, drugie przechadzały się beztrosko tu i tam, niektóre gorąco przytakiwały słowom mojego rozmówcy, inne zdawały się bezgłośnie krzyczeć i przerażone uciekały w popłochu, tak jak niegdyś ja przed nimi. Zjawy towarzyszyły mi bez przerwy, nie odstępowały na krok, nawet na chwilę.
Przez lata mój umysł wypracował sposób obrony przed otaczającymi mnie koszmarami, zbawienny dla niego, zgubny jednak dla reszty organizmu - apatia, zupełna obojętność wobec otoczenia. Potrafiłem popadać w dziwny stan letargu na długie dni, nie reagując na to, co działo się dookoła. Nie byłem w stanie funkcjonować bez pomocy tych wszystkich ludzi, których z pewnością bym nienawidził, gdybym tylko był zdolny żywić jakiekolwiek uczucia. Pozostał ze mnie jedynie wrak istoty, którą kiedyś można było nazwać człowiekiem. Mimo wszystko dzięki temu pozostawałem równie obojętny na to, co działo się wewnątrz mojej głowy. Nie musiałem już uciekać od wizji, które mnie wzywały. Nie myślałem. Nie czułem.
W tym czasie często zmieniały się miejsca mojego pobytu, chociaż różnice między nimi były niewielkie. Ciasne pomieszczenia, w których zamknięty byłem wraz z moimi widmowymi koszmarami, zdawały się ironicznie odwzorowywać moje uwięzienie wewnątrz bariery, jaką wytworzył umysł.
Wydaje mi się, że dużo czasu spędziłem w zamknięciu, chociaż nie mogę być tego pewien, bo odczuwałem jego upływ zupełnie inaczej niż kiedyś. Tymczasem wizje wciąż ewoluowały, wyostrzały się, stawały coraz śmielsze. Niektóre nawet próbowały się ze mną kontaktować. Wciąż czułem ich wezwanie, ale obojętność wypełniająca każdy zakamarek mojego ciała, nie pozwalała mi na jakąkolwiek reakcję. Zdawało mi się, że mijały całe wieki, choć równie dobrze mogły to być sekundy, czas nie miał dla mnie najmniejszego znaczenia. Nic jeszcze wtedy nie zapowiadało rewolucji, która powoli, ale konsekwentnie zbliżała się do mojego umysłu...
W końcu pewnej nocy pośród nawiedzających mnie istot pojawiła się nowa, o dziwnie znajomej aurze, coś jak wspomnienie z dzieciństwa. Spośród innych zjaw, tę wyróżniało jeszcze to, że pojawiała się tylko wtedy, gdy spałem. Z początku zdawała się być nieśmiała, znikała za każdym razem, gdy zwracałem na nią uwagę, ale z każdym kolejnym snem zbliżała się coraz bardziej. W całej mojej obojętności zaczęła kiełkować ciekawość, niewyjaśnialne uczucie. Urosło ono wreszcie do takich rozmiarów, że nie byłem w stanie się jemu oprzeć i któregoś razu z wahaniem wezwałem tę istotę, siląc się na największą stanowczość głosu, na jaką tylko było mnie stać. Świetlista sylwetka o rozmywających się krawędziach podpłynęła powoli w moją stronę. W pozbawionej twarzy głowie rozwarła się pozioma szczelina, nieudolnie imitująca uśmiech. "Staw im czoła..." - powiedziała, nie poruszając niby-ustami. Dźwięk boleśnie przeszył mój umysł, zdawał się dochodzić znikąd, kształtował bezpośrednio w mojej głowie. Sylwetka zadrgała i rozmyła się delikatnie w powietrzu. Część jej korpusu oddzieliła się, tworząc bezkształtną, lewitującą masę, która po chwili uformowała się w identyczną istotę. "Spójrz im prosto w oczy" - zdawał się mówić nowopowstały twór, a jego słowa brzmiały jak rozkaz nie znoszący sprzeciwu. Przepełniająca je moc wymusiła na mnie natychmiastowe posłuszeństwo. Tam, gdzie spodziewałem się ujrzeć jego źrenice, mój wzrok natrafił na dwa czarne, matowe dyski, w których dostrzegłem swoje odbicie. Jednak nie byłem to "ja" w tamtej chwili. Widziałem małe dziecko, skulone, oplatające ramionami kolana. Nagle zorientowałem się, że stoję obok niego, w miejscu otoczonym ścianami matowej czerni. Ciche łkanie odbijało się delikatnym echem. Gdy zastanowiłem się, dlaczego płaczę, wizja wokół mnie rozszerzyła się o nowy widok. W ciemnym, obskurnym pokoju panował nieład, porozrzucane wszędzie przedmioty codziennego użytku komponowały się w jakiś dziwny sposób z przybrudzoną w wielu miejscach, poszarzałą tapetą. Jedyne źródło światła stanowił pełgający płomień zakopconej lampy naftowej, która rzucała na przeciwległą ścianę drgające cienie dwóch sylwetek, kołyszących się delikatnie pod sufitem, odwróconych do mnie plecami. Choć wiedziałem dobrze kim są, zdawało się, że coś z nimi jest nie w porządku. Podszedłem do nich bliżej, aby przyjrzeć się dokładniej. Wtedy jedna z postaci powoli przekręciła głowę w moją stronę. Przychodziło jej to z trudem, ponieważ szyję obwiązaną miała grubym sznurem. Cień zakrywający twarz utrudniał dostrzeżenie szczegółów, ale udało mi się zauważyć, że usta wykrzywiał dziwny, nienaturalny uśmiech. Moja wizja zawęziła się do tego jednego obiektu. Usta, które obserwowałem, przerodziły się momentalnie w szeroką paszczę, rozdzierającą twarz na dwie części. Kolejny raz zdałem sobie sprawę, że jestem gdzie indziej, niż przed chwilą mi się wydawało. Ponownie znajdowałem się w miejscu, w którym zaczęło się to dziwaczne spotkanie, a naprzeciw mnie stały dwie świetliste istoty. Nie mogłem oprzeć się mieszance uczuć, która mimo nieprzyjemnej wymowy poprzednich wizji, w jakiś absurdalny sposób przyciągała mnie do nich. Dawno zapomniana tęsknota odrodziła się, łącząc z nieznaną do tej pory ciekawością, coś znajomego wciąż przywoływało. Zbliżyłem się, a bliźniacze zjawy otoczyły mnie, wirując dookoła. Splotły się w jeden kształt, wciąż pogrążone w szaleńczym tańcu. "Naucz się żyć" - wył dziko wszechogarniający wir. Pozostałe widma nawiedzające mnie od tak dawna, jak tylko sięgam pamięcią, które od dłuższego czasu przyglądały się wszystkiemu z dystansu, zaczęły się przybliżać. Pozbawiony już tarczy obojętności, odruchowo chciałem uciekać, ale błyskawicznie opanowałem się, zwyciężył we mnie głód wiedzy i chęć zrozumienia. Teraz byłem już niemal pewien, że istoty nie były do mnie wrogo nastawione, lecz chciały mi coś pokazać, czegoś nauczyć. Widma pojedynczo przyłączały się do szaleńczego wiru. Dzikie wycie krążących wokoło koszmarów przybierało na sile, przeistaczało się w ogłuszający przeciągły grzmot, który stawał się nie do zniesienia. Moją głowę wypełniał miażdżący ból, a kiedy byłem już na skraju wytrzymałości, dźwięki gwałtownie ucichły. Oślepiła mnie jasność, która powoli, niczym rozsuwająca się kurtyna, odsłoniła nowy widok...
Miriady wszechświatów wirowały wokół mnie w zupełnej ciszy. W dowolnej chwili mogłem zajrzeć do każdego z nich, obserwować jego najmniejsze szczegóły. Momentalnie zapragnąłem poznać je wszystkie, zwiedzić każdy z osobna. Moje możliwości poznania drastycznie się zwiększyły, a wiedziałem, że to dopiero początek. Nie dostrzegałem nigdzie zjaw, ale czułem, że są cały czas ze mną, wewnątrz mnie. Słyszałem ich głosy tłumaczące jak przemierzać galaktyki, jak wcielać się w najmniejsze cząstki, jak ogarniać umysłem najbardziej złożone struktury. Wiedza przepełniała mnie, czułem się nią odurzony, oszołomiony. Chwytałem ją tak łapczywie, że mój umysł z pewnością zachłysnąłby się, gdyby zamieszkujące go istoty nie zaczęły jej umiarkowanie dozować. Zrozumiałem, że oto właśnie znalazłem bramę z płaskiego świata do nieskończonej ilości wymiarów i przestrzeni, wystarczyło ją tylko przekroczyć. Bez wahania postanowiłem to zrobić, ale poczułem wtedy niesamowite skrępowanie. Coś, co przy wcześniejszym, prymitywnym stanie świadomości nie miało znaczenia, teraz drastycznie ograniczało moje możliwości, wywołując klaustrofobiczne uczucie zamknięcia. Coś przytrzymywało mnie w miejscu, nie pozwalało wykonać tego jedynego kroku by przestąpić próg. Wtedy zrozumiałem...
Chcę, żebyście wiedzieli jedno - to nie szaleństwo, jestem całkowicie świadomy tego co piszę, tego co wiem. Rozumiecie? ŚWIADOMY! Dowodem niech będzie treść tych notatek - szaleniec nie byłby zdolny do tak chłodnej oceny swojej sytuacji. Jestem świadomy wszystkiego co się wydarzyło, jak i tego, co wydarzy się już wkrótce. Może to otworzy oczy niektórym z was, chociaż nie to jest moim celem. Piszę to, żeby rozliczyć się ze swoją przeszłością, żeby pozostawić wszystkie wspomnienia na tych kartach, wyrzucić je z mojej pamięci i świadomości.
Widma już się niecierpliwią, krążą dookoła mnie, poganiają. Teraz, gdy przyglądam im się z nowej perspektywy, mogę śmiało powiedzieć, że człowiek boi się tego, czego nie rozumie. Ja wreszcie je zrozumiałem i nie mam już czego się bać. Zakończę ten etap, aby rozpocząć nowy - bez granic narzucanych przez ten świat. W końcu jestem do tego zdolny. Teraz, gdy zrozumiałem, że tym, co krępuje i więzi człowieka jest jego ciało!






* * *


Saalensdorf, 17 grudnia 1904

Szanowny doktorze Wiessmann,


w zeszły wtorek, 13 grudnia, jeden z pacjentów kliniki, będący pod naszą specjalną obserwacją, zmarł.
U chorego w wieku 10 lat stwierdzono objawy charakterystyczne dla schizofrenii paranoidalnej. Choć osobliwe w przypadku tak młodego chłopca, można to było wytłumaczyć silnym przeżyciem emocjonalnym po stracie obojga rodziców, którzy w jego obecności popełnili samobójstwo. Od około 16 do 20 roku życia obserwowano u pacjenta powolne zmiany w psychice, które doprowadziły do hipokinezji. Do naszej kliniki trafił przed siedmioma miesiącami, w wieku 24 lat, z klasycznymi objawami schizofrenii katatonicznej, jako "przypadek beznadziejny bez szans na poprawę".
Jak Pan sobie zapewne zdaje sprawę nie narzekamy na nadmiar pacjentów, których możemy wykorzystać do naszych specjalnych badań, ten jednak nadawał się idealnie. Przy jego stanie zdrowia nikt nie mógłby podejrzewać, że ewentualna śmierć nastąpiła z przyczyn innych niż naturalne, ponadto nie posiadał żadnych krewnych, którzy by się nim interesowali. Niecały miesiąc po jego przybyciu rozpoczęliśmy podawanie pańskiego specyfiku. Początkowo nie obserwowaliśmy żadnych reakcji, aż do zeszłego poniedziałku, 12 grudnia. Wszystkie objawy zdały się nagle ustąpić. Pacjent poruszał się, bez oporów przyjął posiłek, poprosił nawet o przybory do pisania, co również uznaliśmy za dobry znak. Rankiem następnego dnia sanitariusz znalazł w celi ciało oraz zapiski, których kopię dołączam do listu, aby mógł je Pan przeanalizować osobiście. Zawierają wiele informacji wartych przestudiowania. Pomijając oczywisty bełkot szaleńca, możemy wysnuć ciekawe wnioski odnośnie naszego eksperymentu. Jeśli porównamy zapiski pacjenta z przebiegiem choroby, zauważymy pewne zbieżności. Możemy przypuszczać, że rozpoczęcie podawania specyfiku zbiega się z pojawieniem opisywanej przez chorego "zjawy". Z tego zaś możemy wnioskować, że wbrew temu, co obserwowaliśmy w zachowaniu pacjenta, lek wywoływał pewne skutki już od początku jego aplikowania, choć niemożliwe jest stwierdzenie ich natury. Co do ostatniego stadium - wydaje się, że efekty były przynajmniej zbliżone do pożądanych. Możemy przypuszczać, że chory odzyskał świadomość, choć najwyraźniej tylko częściowo. Nie spodziewaliśmy się jednak, że proces będzie przebiegał tak gwałtownie. Niewyjaśniona jest także śmierć pacjenta - sekcja zwłok nie wykazała żadnych zewnętrznych czy wewnętrznych obrażeń, które mogły ją spowodować. Niewykluczone, że była ona wynikiem reakcji organizmu na podawany specyfik, choć i tego nie możemy jednoznacznie stwierdzić.
Jakkolwiek owocny w wyniki, przypadek ten pozostawił wciąż wiele wątpliwości. Obserwacja pozostałych pacjentów wciąż trwa, o wynikach będę informował na bieżąco.

Z poważaniem
H. Pfall


KOMENTARZE:

Brak komentarzy


DODAJ KOMENTARZ

Pola oznaczone gwiazdką są obowiązkowe

Podaj swoje imię*:
Podaj swój adres email:
Zapisz słownie cyfrę 7*:



Zawarte tu prace moża wykorzystywać tylko za wyraźną zgodą autorów | Magor 1999-2018 | Idea, gfx & code: Vaticinator | Twoje IP: 18.118.150.80