Wróc do menu: opowiadanieZemsta Szarlatana
Ona była ostatnia. Patrzyłem na strumyk krwi płynący od jej szyi przez pokój aż do drzwi prowadzących na balkon. Patrzyłem i radowałem się z tego, co uczyniłem.
Patrzyłem tak na jej piękne, martwe ciało, a za oknem padał deszcz. Wtedy też padało.
Jednak żeby wszystko miało jakiś sens muszę cofnąć się o 8 lat wstecz, do tego pamiętnego dnia, w którym zaczęło się moje szaleństwo. Wtedy padał deszcz, tak jak dzisiaj.
***
Uczęszczałem na Uniwersytet Keleoński w Henklarji. Niesamowite było, że uniwersytet założony przez jednego z najwspanialszych książąt Xagii, okazał się być zbiorowiskiem szumowin i intrygantów.
Jako szlachcic z zachodnich granic nie byłem mile widziany na tym uniwersytecie, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
Na początku wszystko wyglądało dobrze, nawet świetnie. Już po kilku dniach miałem grono przyjaciół, którzy bardzo mnie lubili, przynajmniej tak wnioskowałem z ich zachowania. Nauczyciele także byli mili dla mnie, rzecz jasna oddawałem im należyty szacunek.
Kilka miesięcy później zacząłem zalecać się nawet do pewnej dziewczyny. Lili, moja Lili. Była wzorem piękności. Idealne smukłe ciało, wspaniałe, długie kruczo czarne włosy, oczy w dziwnie jasnym odcieniu błękitu. Zakochałem się na zabój.
Najlepsze było to, że kilku innych chłopców także startowało wraz ze mną w zawody, lecz ona wybrała mnie, nic nieznaczącego szlachciurę z zachodnich granic.
To było niczym wspaniały sen, który się ziścił. Jednak piękne sny lubią zamieniać się w koszmary, przerażające koszmary, które nękają już do końca. Pięć lat temu, piątego dnia wiosny właśnie tak się stało.
Wieczorem spotkałem się z Lili i poszliśmy do miejskiego parku. Był przeogromny, łatwo było się w nim zgubić, ale nie baliśmy się, byliśmy zbyt zapatrzeni w siebie, żeby się bać. Szliśmy tak, a migocące gwiazdki odstawiały przepiękny balet na granatowym sklepieniu nieba. Gwiazdy odbijały się w cudnych oczach Lili.
Usiedliśmy na chwilę na jakiejś ławce. Patrzyliśmy sobie w oczy, nie mówiliśmy nic. Balet migocących gwiazd odbijał się w oczach Lili. Delikatnie dotknąłem jej twarzy, zacząłem się przybliżać coraz bardziej i bardziej. Kiedy już nasze usta miały zatknąć się w geście pocałunku... Zostałem ogłuszony. Prawie natychmiast straciłem przytomność, ostatnie, co zobaczyłem była to przerażona twarz Lili patrzącą na kogoś stojącego za mną.
Kiedy się obudziłem, byłem na cmentarzu, a Lili była przywiązana do jakiegoś drewnianego słupa, była kompletnie naga. Podbiegłem do niej i próbowałem ją odwiązać. Wtedy przybiegli koledzy z mojej grupy, oraz kilku wykładowców. Wszyscy mieli powyjmowane samopały lub rapiery, niektórzy dzierżyli dodatkowo pochodnię.
- Patrzcie!- wrzasnął Brejdan, jeden z moich kolegów z klasy- Oto, co robi nocami ten diabeł wcielony!
Dopiero wtedy, przy świetle pochodni zauważyłem, że na moim ciele wymalowane zostały jakieś pogańskie znaki i wizerunki. Mój tułów, plecy nawet twarz była pomazana zwierzęcą krwią, którą wymalowano te obrzydlistwa.
- Ja...- nie zdążyłem nic więcej powiedzieć, gdyż rzucili się na mnie i dotkliwie pobili. Zapewne w obawie, żebym nie rzucił na nich żadnego uroku. A może tak po prostu mnie stłukli? W każdym razie zostałem zawleczony do garnizonu, a nieprzytomną Lili zabrał jej brat Roderick.
***
Następnego dnia odbyła się rozprawa. A raczej przesłuchanie świadków.
Jako pierwszy wystąpił Bogusław, jeden z tych, którzy szczerze mnie nienawidzili.
- Słyszałem wiele razy, jak ten oto tu stojący Dagobert de Xal bluźnił przeciw bogom, a przede wszystkim przeciw Praojcu, Świętemu Stworzycielowi- to raczej on bluźnił, przeciwko mnie, mojej rodzinie i mojemu honorowi.
Drugi był Piotr de Mung, ten, którego uważałem za najlepszego przyjaciela. To, co on mówił trafiało niczym sztylety w moją pierś i przebijało serce.
- Wiele razy Dagobert mówił mi, że ma zamiar poświęcić Lilandre w ofierze Samakalenowi- mówił także wiele innych rzeczy, ale nie opowiem ich tutaj, gdyż potem nie byłbym w stanie skończyć tej opowieści.
Prawie cała klasa była na przesłuchaniu, chłopaki i dziewczyny, nawet kilku nauczycieli mówiło fałszywe świadectwa przeciwko mnie.
Sąd krótkimi, lecz jak straszliwymi słowami, wydał wyrok. "Śmierć, przez spalenie na stosie". Na koniec pozwolono mi powiedzieć kilka słów, nawet brali do wiadomości dyskusje nad zmianą kary, jeżeli podałbym dobre argumenty w obronie. Jednak byłem zrozpaczony, nie widziałem sensu w bronieniu się. Powiedziałem jedynie:
- Niech mrok nicości pochłonie wszystkich, którzy mówili fałszywe świadectwo przeciw mojej osobie
Nie obchodziło mnie już nawet, to, że te słowa były dużą suchą gałęzią dołożona do mojego stosu.
Osadzono mnie na trzy dni w więzieniu Denteran, co w staroxagiańskim znaczyło "Skazaniec". Tak, więc osadzono mnie w więzieniu skazańców. Ponownie przewleczono mnie przez korytarz, gdyż wcześniej zostałem pobity przez strażników wiozących mnie do tego okropnego miejsca.
Wsadzono mnie do celi wraz z niejakim "Hrabią".
- Dobrze się czujesz?- zapytał cichy głos
- Nie- odpowiedziałem krótko
- Głupie pytanie, głupia odpowiedź- powiedział głos- Jestem Walamor van Eksender
- Dagobert de Xal- odpowiedziałem
- Za co siedzisz?
- Za spiskowanie przeciw bogom i usiłowanie poświęcenia ukochanej...
- No ładnie...Ale nie wydaje mi się żebyś był do tego zdolny
- Skąd wiesz?- zapytałem
Z cienia wyłonił się młodzieniec mniej więcej w moim wieku, o brązowych włosach i piwnych oczach. Wyglądał zupełnie jak ja! Różnica była jedynie w oczach, ja miałem zielone, no i w uczesaniu. Walamor miał długie włosy, ja krótkie.
- Ponieważ widać to po twoich oczach...
Przez dwa dni siedzenia w celi, gdyż trzeciego dnia miałem zostać spalony, dowiedziałem się wszystkiego o Walamorze. Wiedziałem jak się zachowuje jeki ma styl bycia, wiedziałem nawet, że siedzi tu od ośmiu lat i nikt nie słyszał, a nazwisko Eksender w ogóle nie było pamiętane.
Jego ojciec nie żyje, a On powodowany gniewem zabił człowieka, z którym to ojciec przegrał pojedynek i przypłacił to życiem. Został skazany na osiem lat pozbawienia wolności, gdyby wtedy miał tyle lat, co teraz natychmiast zostałby ścięty. Walamor był najgorszym bachorem wśród szlachty z centralnych ziem, lecz teraz nikt o nim nie pamiętał, mógł wymyślać wszystko o swoim wykształceniu i wychowaniu. On także dowiedział się wszystkiego o mnie.
W końcu nadszedł dzień mojej śmierci. Strażnicy przyszli, by zaprowadzić mnie na stos i spalić.
- Dagobert de Xal?- zapytał strażnik
Już miałem wstać, kiedy nagle podniósł się Walamor mówiąc.
- Dajcie mi chwilę na pożegnanie z przyjacielem
Potem objął mnie mocno szepcząc mi do ucha.
- Ja zapomniałem jak wygląda świat.... Możesz dokonać swojej zemsty... Stworzyciel ułaskawi cię po śmierci...
Nic nie mówiłem, pozwoliłem im odejść, pozwoliłem zginąć za mnie jedynemu przyjacielowi, jakiego kiedykolwiek miałem. Tego dnia pomodliłem się do Praojca polecając mu duszę Walamora. Nigdy więcej się już nie pomodliłem.
***
Następnego dnia wypuszczono mnie, jako Walamora i nawet zawieziono do jego dworu. Przed bramą czekał na mnie przepięknie odziany jegomość oraz reszta służby.
- Witam paniczu... Może powinienem raczej powiedzieć panie Walamorze?
Nic nie odpowiedziałem.
- Niestety... Ale twoja matka umarła kilka miesięcy temu. Teraz ty jesteś panem tego domu, a Ja zajmę się twoją edukacją i wychowaniem. Mamy wiele do nadrobienia...
Bezduszny do granic wytrzymałości. Ale właśnie kogoś takiego potrzebowałem
Przez pięć lat uczyłem się zachowania godnego Hrabiego, w sumie za bardzo niczym się nie różniło od zachowania zwykłego szlachcica, tyle, że mogłem sobie na więcej pozwalać i musiałem wyrobić sobie dostojniejszy dowcip. Z edukacją nie miałem większych problemów, w końcu byłem na bieżąco ze wszystkim.
Jednak to nie było wszystko, dostawałem specjalne nauki, w jaki sposób zawiązywać intrygi tak, żeby nikt się nie zorientował, że ja jestem sprawcą, jak zdobywać informacje, nawet jak działają trucizny i w jakiej ilości podawać, żeby nikt nie rozpoznał, że ofiara została otruta. Uczono mnie także szermierki, ale nie takiej jak dawniej. Uczono mnie nie tyle sztuki walki, co sztuki zabijania. Uczono mnie nawet tajemnych magicznych sztuk pozwalających na bezszelestne przemieszczanie się, czy (dosłowne) wtopienie się w cień.
W końcu po pięciu latach stałem się "doskonałym" szpiegiem. Dowiedziałem się o tym tuż po zakończeniu nauk.
- Mój panie...- mówił mój nauczyciel- Twoja rodzina, miała w życiu księstwa bardzo ważną profesję. Rodzina van Eksenderów, w mrocznym półświatku, była niegdyś uznawana za rodzinę szpiegów doskonałych. Jedynie król znał ich prawdziwe nazwisko oraz kilku sprzymierzeńców. Teraz nadszedł czas abyś przywrócił dawną sławę swojej rodzinie.
Teraz wszystko było jasne. Rzeczywiście nawet po pięciu latach odcięcia się od świata, dzięki egzystowaniu w mrocznym półświatku mogłem wytropić swoje ofiary i skończyć z nimi. Walamor miał rację mówiąc, że nie zna już świata. Nie poradziłby sobie w żaden sposób. Jeszcze w czasach, kiedy mój ojciec miał tyle lat, co ja teraz, sprawy załatwiano rapierem, a nie intrygami i kłamstwami.
- Nikt nie może wiedzieć o twojej profesji- kontynuował nauczyciel- Dlatego musisz mnie zabić!
Nie zawahałem się nawet na chwilę, zbyt dobrze mnie wyszkolił. Wyciągnąłem zza pazuchy sztylet i wbiłem mu go w podbródek aż do końca ostrza. Zginął natychmiast.
***
Zatrzymałem się w niemałej rezydencji tuż pod stolicą. Miałem przebywać tam do czasu wykonania powierzonego mi zadania. To było moje pierwsze i ostatnie zadanie.
Miałem przygotowane dokumenty świadczące o tym, że skończyłem nauki w Uniwersytecie Herekańskim w Asygji. Była to jeszcze lepsza uczelnia od Kaledońskiej, ale mało, kto wyjeżdżał z kraju poznawać świat. Ktoś, kto ukończył Uniwersytet za granicą był traktowany prawie jak Książe. Dzięki temu świstkowi byłem, można powiedzieć, skazany na popularność. Pozostali szlachcice i szlachcianki rzecz jasna, chętniej zawiązywali ze mną rozmowy, łatwiej było mi się wkupić do jakichś kół zainteresowań i tym podobnych. Do tego nie było balu, na który nie zostałbym zaproszony. Jednak wszystko miało swój cel. Dzięki takiej popularności mogłem spokojnie zbierać informacje o ludziach i o intrygach lub plotkach, jakie puszczają w obieg. Moim zadaniem było rozpracowywać i unieszkodliwiać tych, którzy knuli przeciwko Księciu.
Wtedy nawet nie wiedziałem, że sprawa ta nabierze da mnie osobistego znaczenia.
Wszystko zaczęło się w dniu, gdy zostałem zaproszony na bal u księcia. Na owy bal została zaproszona cała śmietanka towarzyska, ale nie tylko. Dla mnie główną atrakcją balu stało się poznanie na nowo swoich oprawców. Byli tam wszyscy. Bogusław van Don, Piotr de Mung, nawet moi dawni nauczyciele. Była tam także Ona. Lili, moja słodka Lili. Jednak zachowywała się inaczej niż przed naszym rozstaniem. Uśmiech, który widniał na jej twarzy był sztuczny, gdy nikt do niej nie mówił wpatrywała się w podłogę, w jej oczach był smutek i żal.
- Co oni z nią zrobili?!- krzyczałem w myślach
Pragnąłem zabić wszystkich tu obecnych, a ją samą zabrać jak najdalej stąd i nigdy już nie wracać do tego kraju. Jednak na razie nie mogłem się zdradzić. Jeszcze nie.
Jej towarzyszem był nikt inny tylko mój "przyjaciel" de Mung. Wyglądali nawet dobrze jako para, gdyby tylko nie ta jego roześmiana gęba, która stanowiła całkowity kontrast dla smutnej twarzy Lili. Wyraźnie dawało mi to do zrozumienia, że prawdziwą korzyść z tego związku czerpie wyłącznie on. Miałem tylko nadzieję, że jeszcze nie przysięgali Zetali żyć ze sobą do końca swoich dni.
Postanowiłem nawiązać rozmowę z tą "uroczą" parą. Nie było szansy żeby mnie rozpoznali. Opuszczałem ich jako osiemnastolatek, minęło pięć lat. Poza tym zmieniłem swój wizerunek. Zapuściłem bródkę, wąsiki oraz włosy. Na dodatek nie byłem przecież hrabią i nie nazywałem się Walamor van Eksender.
***
Wyszedłem z balu nieco wcześniej od innych. Tego mnie uczyli, wychodzić jako jeden z pierwszych. "Człowiek obowiązkowy, zawsze zdobywa przychylność". Dla mnie bardziej liczyło się zachowanie, ale widocznie byłem jakimś indywiduum, gdyż ta iluzja mojego zabiegania i obowiązkowości naprawdę sprawiała, że patrzono na mnie przychylniej. Do tego ten cały tytuł i świstek z niby ukończonej akademii. Czułem się jak pierwszy dostojnik po Jego Książęcej Mości.
Wróciłem do swojego dworku.
Leżałem w całkiem niemałym baseniku pełnym wody analizując wszystkie rozmowy, jakie udało mi się zawiązać. Co jakiś czas przychodziła służka i dolewała ciepłej wody. Była dość płochliwa, pewnie nie raz jakiś łajdak mieszkający tu przede mną wciągał ją do wody, bo nabierał ochoty na figle.
Jako zwykły szlachcic nie miałem takich wygód, w ogóle nasz dwór nie miał łaźni. A tu proszę, dwa poziomy piwniczne, z czego cały pierwszy zajmuje łaźnia. Najśmieszniejsze było to, że to nie był wcześniej dom van Eksenderów. Ponoć wygrali go w karty, podobnie i całą służbę zamieszkującą dwór. Było to najśmieszniejsze wyjaśnienie, jakie słyszałem, ale i najbardziej wiarygodne. Skoro mój ojciec wygrał w karty konia, to dom też można.
Poszedłem do swojego gabinetu tuż obok mojej sypialni. Złapałem za swój notatnik i zacząłem pisać o wszystkich, z którymi udało mi się porozmawiać. Szczerze mówiąc, to nikt nie wyglądał zbyt podejrzanie. A przecież nie wysłaliby mnie tu dopilnowania. Od tego był mój informator. Pod każdą notką dopisywałem własne analizy według wspomnień z lat zanim zostałem "Szarlatanem". Niektórzy znani mi szlachcice prawie wcale się nie zmienili, inni niesamowicie. Najbardziej zmieniła się Lili, zarówno w wyglądzie, co w zachowaniu. Przez te pięć lat jeszcze bardziej wypiękniała, w najśmielszych wizjach przyszłości nie myślałem, że ta dziewczęca buzia tak się zmieni, że przed moimi oczyma stanie prawdziwa dama i do tego o takiej urodzie. W zachowaniu zmieniła się aż za bardzo. Niegdyś wesoła, miła i delikatna, dzisiaj smutna i ponura. Zawsze pomagała, zawsze można było z nią porozmawiać, a na dzisiejszym balu nie odezwała się ani razu. Nawet, gdy poprosiłem ją do tańca. Po prostu kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Nawet do tańca straciła serce, a przecież kiedyś wprost ubóstwiała tańczyć.
Postanowiłem przypomnieć sobie wszystkie szczegóły z całej rozmowy, jaką zawiązałem z de Mungiem.
Pamiętałem każde słowo, jakie wypowiedział.
***
- Dobry wieczór- powiedziałem kłaniając się
- Dobry wieczór- odpowiedział de Mung
- Pozwolą państwo, że się przedstawię. Walamor van Eksender
- Piotr de Mung, a ta dama to Lilandra van Zabenzen.
Ucałowałem podaną rękę, Lili. Orkiestra zaczęła grać.
- Czy mógłbym poprosić panią do tańca
***
Pamiętam doskonale jak na mnie patrzyła, a raczej jak uciekała przed moim spojrzeniem. Zupełnie jakby mnie nienawidziła... Ona nie potrafiła nienawidzić... Nie potrafiła!
Po tańcu wróciłem do rozmowy z de Mungiem. Pajac szczerzył swoje zęby jak tylko się dało. Miałem nadzieję, że to on będzie tym, kogo mam zdemaskować i załatwić. Jednak nie dawał po sobie nic poznać.
Tak, więc zakończyłem pierwszy dzień swojej koszmarnej roboty.
***
Przez pół roku wspinałem się po szczeblach znajomości poznając coraz to bardziej ciekawych ludzi. Zacząłem działać w przeróżnych kołach politycznych, entuzjastów sztuki i innych bezsensownych pierdół. Aż pewnego dnia zaproszono mnie do "Stowarzyszenia poetów melancholii".
Zaproszenie było podesłane przez jakiegoś dzieciaka, który mówił, że to od bardzo urodziwej damy. Zaproszenie było pisane damskim charakterem pisma, na wyperfumowanym papierze. Taka oprawa bardziej pasowałaby do zaproszenia na spotkanie sam na sam, ale mimo wszystko nie mogłem odmówić.
"Sesja" jak zwali to członkowie stowarzyszenia odbywały się w starych ruinach kaplicy leżącej niedaleko miasta, a raczej w jej podziemiach.
Sala, w której odbywało się całe zajście była pokryta krwawymi płachtami, dywan także był czerwony jak krew. Powietrze było aż gęste od przeróżnych pachnideł, to wszystko powodowało, że robiło mi się niedobrze. Na szczęście nie jadłem przed "sesją".
Członkami stowarzyszenia byli jedni z najbogatszych szlachciców kraju, a także mój "dobry przyjaciel" de Mung. Naprawdę ucieszył mnie jego widok.
Rozpoczęła się sesja. Polegała ona na czytaniu wierszy zawartych w starej księdze. Była chyba starsza od tej kaplicy.
Treści wierszy wywyższały demony, mówiły o "wspaniałości" mordu i gwałtu oraz wyklinały Stworzyciela.
Zawsze na koniec mówiono ile wierszy pozostało do końca księgi. Tym razem powiedziano "20". Byłem ciekaw jak długo czytają tą księgę.
Po kilku następnych sesjach okazało się, że członkowie stowarzyszenia święcie wierzą w to, co zawarte jest w owej księdze. Pewnego dnia jeden z uczestników przyprowadził jedną ze swoich służek, po zakończeniu wiersza dźgnął ją w brzuch i rzucił na środek Sali. Cała reszta podeszła do niej i także dźgała ją nożami. Żeby się nie zdradzić musiałem zrobić to samo. Szybko przebiłem jej podbrudek w taki sposób, żeby zranić mózg doprowadzając tym samym do natychmiastowego zgonu.
Oni naprawdę wydawali się najbardziej podejrzani, ale niestety nic nie wskazywało na to, żeby knuli przeciw księciu.
***
Przez kolejne pół roku zdobywałem względy wśród członków stowarzyszenia. W końcu pozbyłem się jakichkolwiek podejrzeń i mogłem spokojnie zacząć węszyć jak się tylko dało.
Pewnego dnia dostałem list od swojego informatora i pośrednika, on stanowił mój jedyny kontakt z księciem i innymi szpiegami. Każdy szpieg miał kogoś takiego.
W liście pisało, że mam się spotkać z nim wieczorem w miejskiej katedrze.
***
Wieczór był wyjątkowo zimny. Typowy jak na końcówkę jesieni. Poszedłem do katedry. W środku nie było żywej duszy, ale tylko na pierwszy rzut oka. Podszedłem do najbliższego konfesjonału i wszedłem do miejsca dla spowiadających się. Uklęknąłem i zastukałem charakterystycznie palcami. Zasuwka od okienka została otworzona.
- Chwała twórcy wszelkiego istnienia- przywitałem się
- Chwała- odpowiedział krótko "kapłan"
- Zgrzeszyłem ojcze i proszę o wybaczenie...
- Cóż takiego uczynił?
Opowiedziałem wszystko o tym, czego dowiedziałem się do tej pory, zarówno o stowarzyszeniu jak i o całej szlachcie, jaką udało mi się poznać. Wszystko opowiadałem z najdrobniejszymi szczegółami. Jednak opowiadałem jakbym chciał wyrazić skruchę, był to swojego rodzaju kamuflaż.
- Rozumiem cię synu... Błagaj teraz naszego Praojca o wybaczenie... Bacz na swoich przyjaciół, ażeby nie popełnili złych czynów, a zwłaszcza temu, który w materialnych dobrach zbyt wielką nadzieję pokłada.
Znaczyło to, żeby dalej przypatrywać się stowarzyszeniu i żeby szczególnie mieć oko na de Munga, który jak na zwyczajnego szlachcica był wręcz piekielnie bogaty.
Wyszedłem z katedry i udałem się do swojego dworku.
***
Po którejś z kolejnych sesji de Mung nawiązał ze mną rozmowę.
- Słyszałem, że nie najlepiej u ciebie z pieniędzmi... Mam rację?
- Owszem, trochę racji masz
Miał nawet więcej niż trochę. Tego roczne dochody były bardzo niewielkie, a zbiory wczesnojesienne okazały się być absolutną porażką.
- Mam sposób by napełnić twoją sakiewkę, ale musiałbyś trochę zainwestować... Do tego interes jest nieco niebezpieczny
- W jakim sensie?
- Widzisz... Jest niezbyt legalny
Nareszcie miałem coś na niego.
- Świat należy do odważnych- powiedziałem uściskując rękę de Munga.
Ten interes to był najzwyklejszy handel zakazanymi towarami. Niewolnicy, straszliwe potwory z Dzikich Ziem, zakazane eliksiry, narkotyki i Stwórca wie, co jeszcze.
Przez dwa następne lata skupiałem się głownie na de Mungu. Coraz więcej mówiło mi, że to właśnie on był zdrajcą. Któregoś dnia po sesji opowiedział mi o swoim planie. Był to pierwszy gwóźdź do jego trumny.
- Posłuchaj... Książe wyprawia dziś bal z okazji urodzin księżnej... Mam zamiar skrócić jego żywot. Do całej operacji potrzebuję ciebie... Jesteś najbardziej popularną osobą w mieście.
- Schlebiasz mi- powiedziałem
- Ale taka jest prawda. W każdym razie, pozwolisz sobie na pogawędkę z księciem i w pewnym momęcie pójdziesz z nim na balkon. Resztę dokończy mój człowiek.
Już był mój. Teraz należało tylko powiadomić mojego informatora, żeby wezwał, kogo trzeba.
***
Nadszedł czas przyjęcia. Książe zaprosił wiele znanych osobistości. Wszyscy możni z miasta byli tam obecni.
Sala, w której odbywało się przyjęcie była ogromna i przepełniona wspaniałymi ozdobami. Coś się święciło, czułem to.
W końcu wyszedł Książe z towarzyszącą mu Księżną.
- Witajcie przyjaciele. Zaprosiłem was w tym dniu abyście mogli radować się wraz ze mną urodzinami mej ukochanej. Jednak czeka nas dzisiaj jeszcze większa radość i powód do ucztowania, gdyż wraz z moją ukochaną małżonką doczekaliśmy się potomka. Zasłony, przed którymi stała książęca para zostały odsłonięte. Zza zasłon wyłonił się kształt białej kołyski. Było to niesamowite szczęście dla Księcia widać to było po nim. To mi nawet ułatwiało zadanie.
W końcu nadeszła okazja, kiedy mogłem wyprowadzić Księcia na balkon.
- Walamor van Eksender, jak mniemam?- powiedział Książę
- Do usług Wasza wysokość- odpowiedziałem.
- Wiele o tobie słyszałem- powiedział
Zamieniliśmy parę słów. Opowiedzieliśmy trochę o sobie.
Książe wiedział o mnie wszystko, nie wiedział tylko, że nie jestem Walamorem. Całą tę szopkę odstawiliśmy żeby zmylić ewentualnych wrogów Księcia.
Wyszliśmy na balkon. Wcześniej rozejrzałem się czy ktoś nam się nie przypatruje. Był tylko jeden, wyszedł gdzieś tuż przed nami. Oznaczało to, że wysłali jednego lub dwoje ludzi.
Przed nami roztaczała się wspaniała panorama miasta na tle zachodzącego słońca.
Rozejrzałem się dokładnie. Nie było miejsca, z którego można by zastrzelić Księcia, ale były dwie ściany, po których można było zajść nas od tyłu. Podeszliśmy do samego końca wcale nie małego balkonu. Zabójca tylko na to czekał. Czułem to.
Dla pozoru zawiązałem rozmowę z księciem. Jednak cały czas zachowywałem czujność.
- Wasza wysokość. Osobiście chciałem pogratulować tego szczęścia, jakim są narodziny potomka...
- To dzięki takim jak ty nie urodziło się martwe- powiedział cicho Książę.
Rozmowy nie musiałem dalej ciągnąć. Dysz usłyszałem cichy krok. Normalny człowiek nie usłyszałby go, ale nie byłem normalny.
Już był prawie przy balkonie. Zatrzymał się. Pewnie ma przy sobie jakąś broń strzelecką. Nieźle to sobie obmyślił. Nikt nas nie obserwował. A po strzale z samopału instynktownie bym za nim pobiegł i znalazłbym się w odpowiedniej odległości od księcia. Wyszłoby na to, że to ja zastrzeliłem księcia.
Dyskretnie dobyłem sztyletu. Słyszałem jak oddech zabójcy przyspieszył. Zachwalę strzeli.
- Czy coś się stało- zapytał Książę
Rzuciłem się na Księcia. W tym samym momęcie padł strzał. Kula przeleciała tuż nad nami. W locie rzuciłem sztylet. Sztylet przebił rękę napastnika tuż przy nadgarstku i przykuł go do ściany. Szybko zszedłem z jego wysokości i podbiegłem do napastnika. Trzymał się blisko ściany żeby nie spaść z krawężnika, ale na jego twarzy było widać ból.
- Dla kogo pracujesz?- zapytałem wyjmując sztylet i wciągając złoczyńcę na balkon.
Napastnik nic nie odpowiedział. Szybkim ruchem przebiłem mu dłoń, po czym podstawiłem zakrwawiony sztylet pod gardło.
- Pytam jeszcze raz. Dla kogo pracujesz??
Tym razem uzyskałem odpowiedź.
- Wypchaj się- powiedział
Tych słów nie chciałem od niego usłyszeć. Przybiegli strażnicy.
- Zajmą się nim przyjacielu- powiedział Książe.
- Odsuń się panie. Zajmiemy się tym zdrajcą ojczyzny- powiedział strażnik
Był to umowny znak rozpoznawczy. Który prosty żołnierz wybierałby tak wyszukane słowa. Wiedziałem, że to ludzie przysłani przez mojego informatora.
Odsunąłem się, strażnicy zabrali napastnika.
- Pragnę podziękować ci za uratowanie życia- zwrócił się do mnie Książe
- Nie ma, za co wasza wysokość. To był mój obowiązek.
- Jednak pragnę ci się odwdzięczyć. Powiedz, czego chcesz.
- Wystarczy mi jedynie, jeżeli zostanę powiadomiony o wynikach przesłuchania napastnika.
- Tylko tyle?
- Jeżeli wymyślę coś jeszcze, zgłoszę się- powiedziałem żartobliwie
- Zgoda- odrzekł Książe
Wróciliśmy do sali balowej.
***
Na wyniki przesłuchania nie trzeba było długo czekać. Było tak jak myślałem, napastnik pracował na zlecenie de Munga.
Wszystko układało się w logiczną całość. De Mung chciał zabić księcia, ponieważ ten stawiał mocno na handel morski z Atlantydą (To wiedział każdy szanujący się szlachcic) i było to bardzo rozsądne. Jednak przeszkadzałoby to w przestępczej działalności de Munga. Łatwiej, bowiem przemycić nielegalny towar drogą morską niż lądem. Celnicy w portach nie byli zbyt dokładni, dodatkowo szlacheckie statki miały specjalne przywileje i należało nie sprawdzać kilku wydzielonych stref.
Szło aż za dobrze. Wiedziałem, że musi się coś wydarzyć. I wydarzyło się.
Do późnej nocy pisałem raport i byłem wyczerpany. Poszedłem do sypialni. Gdy położyłem się na łóżku coś jakby cyknęło. Zachowując maksimum ostrożności podsunąłem się na brzeg i spojrzałem pod spód. Była tam bomba z magicznym czujnikiem wykrywającym ruch i zegarem. Chcieli, bym umarł we śnie. Na szczęście nie zdążyłem zdjąć z szyi magicznego medalionu. Wykonałem gest, wypowiedziałem jednosłowne zaklęcie, wziąłem dużą poduszkę i rzuciłem się w róg pokoju. Nastąpił wybuch. Ogromny huk rozniósł się po całej okolicy. Pół sypialni zniknęło w wybuchu, a reszta zajęła się płomieniami. Na całe szczęście poduszka, która utworzyła dla mnie cień, w który się schowałem, nie spaliła się do końca i nie zniknąłem razem z cieniem. Nagle do pokoju, a raczej tego, co z niego zostało weszła jedna ze służących.
- Udało się...- wyszeptała dostatecznie głośno żebym usłyszał
Dziewczyna pobiegła na dół drąc się przeraźliwie. Nieźle udawała. Wyjrzałem trochę spod poduszki z łóżka nic nie zostało. Zginąłem. Ponownie umarłem. Ale to było dla mnie wyzwoleniem. Wcześniej wysłałem gołębia pocztowego do informatora. Teraz nic już nie miało sensu. Dokładnie wtedy straciłem rozum doszczętnie. Moja wściekłość dostatecznie odebrała mi rozsądek. Nawet nie wiem, co mnie tak rozjuszyło. Po prostu straciłem cierpliwość, a ten wybuch popchnął mnie do działania.
Wyszedłem z cienia i otworzyłem skrytkę w ścianie. Ubrałem leżący tam czarny strój wziąłem zatrute sztylety, miniaturową kuszę i zatrute bełty. Byłem gotów na rzeź, której miałem stać się sprawcą.
***
Zakradłem się do stajni. Osiodłałem pierwszego lepszego konia i pognałem do rezydencji de Munga.
Rezydencja znajdowała się za miastem, niedaleko mojej. W krótkim czasie znalazłem się na miejscu.
Rezydencja była otoczona wysokim murem. Jednak mur nie stanowił dla mnie żadnej przeszkody. Jeden porządny skok i już byłem po drugiej stronie. Po podwórzu chodziło mnóstwo straży. Przed głównym wejściem sta powóz, de Mung chciał uciekać, uciekać zanim śmierć po niego przyjdzie. Przyszła wcześniej niż się spodziewał. Przedostanie się do rezydencji nie było problemem. Po drodze likwidowałem strażników i chowałem ich. W końcu byłem tuż przy ścianie. Używając szponów do wspinaczki wspiąłem się po ścianie. Miałem szczęście, po tej stronie znajdowało się okno do gabinetu. W środku był de Mung i Lili.
- Jedziesz ze mną czy ci się to podoba czy nie. Jesteś moją żoną!
- Nigdzie z tobą nie idę...
De Mung uderzył Lili. Potem jeszcze raz. Wpadł we wściekłość i bił ją do nieprzytomności.
To był najodpowiedniejszy moment, żeby de Mung ujrzał swoje przeznaczenie. Mnie.
Wpadłem do gabinetu rozbijając okno.
- Co?! Ktoś ty?- zapytał de Mung
- Nie pamiętasz starego przyjaciela?
- Walamor?
- Zabiłeś Walamora, zabiłeś także prawdziwego Mnie. Teraz jestem bezimiennym mordercą...
- Nie... Dagobert? Przecież ty nie żyjesz!
- Miałem bardzo dużo szczęścia... Ale ty nie będziesz miał aż tyle
De Mung chciał zawołać straże, lecz powstrzymał się od tego pomysłu widząc w mojej ręce kuszę wycelowaną prosto w niego.
- Na podłogę- rzuciłem
De Mung wykonał posłusznie rozkaz. Związałem mu ręce i nogi, po czym przekręciłem go na plecy.
- Pokaż język
- Co?
- Wystaw ozór ty śmieciu!
Wystawił. Wyciągnąłem nie zatruty sztylet i obciąłem mu język. Potem szybko zakneblowałem go jakąś szmatką żeby nie wrzeszczał.
Podszedłem do Lili i ocuciłem ją. Otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Zdjąłem kaptur, aby mogła mnie poznać.
- Pan Walamor?- zapytała zdziwiona
- To ja... Dagobert- nie potrafiłem odpowiedzieć nic innego
- Nie... Nie!
Wyrwała się z moich objęć i stanęła na równe nogi.
- Przybyłeś z piekła żeby mnie dręczyć!- wykrzyczała
- Lili...
- Nie podchodź do mnie!!!
W jej oczach było widać cały żal i smutek, jaki nosiła w sercu. Jej umysł i dusza były kompletnie zniszczone. Złapałem ją za ramiona chcąc ją uspokoić. Nagle zauważyłem, że całe ręce ma poparzone od czegoś.
Odepchnęła mnie i przewróciła się na brzuch. Plecy miała pocięte niesamowicie. Wtedy do mnie to dotarło. Ona nigdy nie wróci do poprzedniego stanu, nigdy nie będzie taka jak wcześniej. Pozostało mi tylko skrócić jej cierpienia. Podszedłem i dobywając pierwszego lepszego sztyletu błyskawicznym ruchem poderżnąłem jej gardło. Po kilkunastu sekundach była martwa. Dopiero wtedy zauważyłem, że za oknem pada deszcz.
Postanowiłem poczekać na gwardię książęcą, która miała aresztować de Munga. On sam jeszcze długo się wykrwawiał.
Lili, moja słodka Lili. Utraciłem cię na zawsze.
Lili była ostatnia. Patrzyłem na strumyk krwi płynący od jej szyi przez pokój aż do drzwi prowadzących na balkon. Patrzyłem i radowałem się z tego, co uczyniłem.
Patrzyłem tak na jej piękne, martwe ciało, a za oknem padał deszcz. Wtedy też padało.
Koniec
KOMENTARZE:
Tylda (~) oznacza podpis osoby niezarejestrowanej.
2004-11-06 20:42 IP: brak danychstrasznie szybko rozegrana akcja... 7 lat w tak krótkim tekscie... mało akcji ale generalnie ok. akcja koncowa troszke jakby nie przemawia do mnie. to w konu ma byc zakonczenie cierpien i zemsty "szarlatana" a jest strsznie streszczona (?). z wielkiego dzbana słów, uczuć i porównań zrobiona jest mała szklaneczka (literatka?) tego co mogłoby byc czyms naprawde fajnym. obiegając juz od krytyki: ciekawy temat - troszke nieprzemyslany - ale jest ok.--
~mefistaa
2005-05-27 21:15 IP: brak danychPodobało mi się, taki klimat intryg dworskich itp. Może i szybko rozegranan akcja, ale mi to nie przeszkadza. Faktycznie zakończenie trochę nie pasuje do reszty. Podoba mi się włączenie do świata magii, ale nie w kontekście "fireballi" tylko takich właśnie "drobnych" acz pomocnych czarów. Ach i nie wiem czy to nie było zamierzone, ale po realiach poznaje że to okolice "naszego" XVII i XVII wieku więc trochę denerwuje notoryczne nazywanie broni palnej "samopałami" można użyc takiego określenia owszem. Ale mógłbyś go w paru miejscach zastąpić konkretnymi nazwami.
Ogólnie jednak podobało mi się.--
Ezop
2005-11-28 22:12 IP: brak danychto jest straszny kicz!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!--
~anonim
2006-06-07 17:14 IP: brak danychpojebana ksiazka nikt jej nie liubie jest szmata kurwa i pierdolniej dziwka:D:D:D--
~pierdzidupa
2007-03-22 22:23 IP: 193.19.165.20Fajne :D--
~fajne
DODAJ KOMENTARZ