losowe inne prace z tej kategorii:
Nie masz jeszcze swojego konta? Zarejestruj się. Po pierwsze
podaj swój nick:
Wróc do menu: opowiadanie

Opowiadania Ynglifa - początek części I
Przedmowa starego wojownika-pisarza


Imię me Ynglif brzmi. Jakoż Erekates jam, wiek mój (czyli wiosen przeszło osiemdziesiąt) za podeszły można uznać. Cóż, średnio sto lat żyjemy, a niedołężniejemy poważnie dopiero w wieku 85.-95. lat, co sprawia, iż można nas niestety zwać krótkowiecznymi. Ja akurat jestem emerytowanym wojownikiem ( to że emerytowanym to w moim wieku normalne), lecz jeszcze lat ładnych parę, biada temu, kto ze mną zadrze, bo szermierzem wciąż jam dobrym. Nie wykluczam iż podróżnik, nie posiadający wielu ważnych informacji, właśnie ich będzie potrzebował, by zrozumieć ważne kwestie opowieści mej. Zacznę najlepiej od przybliżenia terminu Erekates. Znaczy on "wyzwoleniec" w języku wspólnym Starożytnych Krain. Otóż to, co wielu może zdziwi, tylko część z nas nie jest w pełni Enumedis (pod względem ciała). Większość z nas to nie Enumedis, którzy odeszli od dawnych zwyczajów, i skrzyżowali swe ścieżki z innymi rasami i potomstwo z nimi poczęli (jednak kimś takim była moja matka), lecz pełnej krwi Enumedis, nie respektujący zwyczajów oraz sposobu życia tejże rasy. Erekates, co właśnie rzekłem, oznacza więc najczęściej światopogląd, nie zaś różnice cielesne. Apropo ciała, co do tej kwestii istnieje między nami znacząca różnica. Otóż Enumedis bezwstydnie nagością swą się chwalą przed światem całym, nie widząc w tym nic grzesznego. Na podstawie tego, iż przychodzimy na świat bez odziewku żadnego, twierdzą oni iż takimi właśnie powinniśmy żyć i umrzeć. Lecz my, Erekates, nie ufamy słowom tych grzesznych demonów, bez nawet odrobiny przyzwoitości. My, jako cywilizowane istoty, tworzymy i nosimy z dumą ubiory swe, w przeciwieństwie do naszych bezbożnych poprzedników. Twierdzą oni iż oddają cześć wielu Dobrym Bóstwom, czy Bóstwom Natury, lecz to tylko połowa prawdy. Prawdą jest, iż niewielki procent ich i tak niezbyt licznej populacji, służy tym Bogom, jako ich kapłani. Inni są po prostu ateistami, bezczelnie wzywającymi Stare Moce, które zresztą już i tak rzadko obchodzą się naszymi ziemskimi sprawami. Właśnie, jak już wspomniałem, populacja ich jest nieliczna. Cóż, trzy dwory wielkich rodów gromadzą nieco ich jednak. Chociaż zdecydowana większość jest prymitywnymi samotnikami, więc nawet społeczeństwem trudno tych naturystów nazwać. Rasa ta właściwie wymrze, pewne to jest. Ciemności, które nadeszły, pierwsze złowieszcze szpony wyciągną w stronę Wielkich Rodów, Trzech Wielkich Rodów - Rodu Ziemi, Rodu Strzały i Rodu Równowagi. To właśnie ci potężni czarodzieje niegdyś przywrócili spokój tej krainie, za co chwała im (mimo wszelkich grzechów i przewinień, głowom tych rodów należy się szacunek). A teraz śmiertelni ich wrogowie uderzą nań z nienawiścią swą całą, uderzą i wygrają zapewne. Wielkiej Rady rozpad nastąpił, Rody erekateskie odłączyły się od Wielkich Rodów (Enumedis), oziębiając znacznie stosunki. Więc ci wiekowi starcy staną jeszcze do ostatniej z bitew Loreis, tak, ostatniej. Niezależnie od tego, która strona wygra, kraina nasza nie przeżyje kolejnej Wielkiej Wojny, a ta właśnie na skrzydłach wiatru leci ku nam. Lecz jestem przekonany że nasi błądzący ojcowie odnajdą prawdę i z honorem będą jej bronić, aż do ostatniej kropli swej krwi. My też ich wspomożemy, przynajmniej ja... Walczyłem nie raz u boku mężnego Lorda Margotha, pana Rodu Równowagi i zaklinam się na wszystkie świętości, że ten jegomość prędzej życie odda niż podda się bez walki o przywrócenie ładu. Jako że autorytet mam, może wojów parę pójdzie za mną, gdy wojenne rogi zagrają - walczyć za krew ich i naszą. Wiele opowieści nocą cichą przy świecach, w domu na pustkowi, mam do przelania na papier, by przyszłe pokolenia (jeśli w ogóle będą) czerpać z tego nadzieję i odwagę miały. Teraz więc opowiem swą przygodę z lat młodych, niegdyś zupełnie inaczej przeze mnie postrzeganą, niż teraz.


Przeklęte Opactwo


Niegdyś ja, Ynglif, byłem młody, a co za tym idzie głupi i zbuntowany. Znieść życia kupca nie mogłem, w końcu monotonnym i mało ekscytującym jest, więc skłoniłem się ku swej mocnej stronie - szermierce. Mimo jakiś dwudziestu dwóch lat dobrze już ją poznałem, miałbym co najmniej równe szanse w walce z przeciętnym żołnierzem (a poziom wyszkolenia naszych wojsk wysokim jest, więc to było już duże osiągnięcie). Czarę goryczy przelały wieści o najemnikach, tworzących dobrze opłacaną gildię, mającą władzę tam, gdzie prawo nie sięga, lub nie chce sięgać. W krótkim czasie zdobyli sobie opinię bezwzględnych, przednich szermierzy, którzy zawsze dotrzymują słowa i nigdy nie porzucają kompanów. Wojsko, zajęte obroną kraju (nie teraz, to inna już opowieść, więc po kolei idźmy) samo czasu i jednostek nie miało, by zająć się sytuacją wewnętrzną kraju. Szerząca się korupcja i bezprawie, a na dodatek wciąż narastające zagrożenie ze strony prawdziwych Ciemności - taki obraz kraju wtedy był i niestety w większości pozostał... Dlatego też władza i wojsko nie oponowały, pozwalając, by Gildia Wojowników, zasilona sakiewkami strachliwych bogaczy, ogarnęła to wszystko. I cóż, fakty faktami, jak na ironię Gildia ma się dzisiaj dobrze, zapewniając równocześnie egzekwowanie prawa (z pewnymi wyjątkami) w większych osiedlach i ich okolicach - co znacznie zmniejszyło zagrożenie wojną domową. Teraz jestem jednym z jej starszych i bardziej zasłużonych członków, lecz wtedy byłem jeszcze niedoświadczony, mimo to gdy odnalazłem sekretarza Gildii, przyjął mnie na okres próbny. Wtedy też organizowano wyprawę wszystkich miejscowych członków, w celu wykonania szczególnie trudnego zadania. Mianowicie szlachcic imieniem Orsou, specjalizujący się w dziedzinie leczenia (chociaż chodziły plotki, iż był nekromantą), zapragnął Księgi Zaklęć Leczących - mającej znajdować się w odległym Przeklętym Opactwie. Miejsce cieszyło się zaiste złą sławą - niejeden z niego nie wrócił, a jeśli już... stawał się kimś innym. Przeważnie popadał w szaleństwo, czasami nawet sam upodabniał się do swych oprawców... Jednak nikt nie wiedział za co na tą dawną ostoję wiedzy, prowadzoną niegdyś przez Dzieci Oświecenia, padła tak straszliwa klątwa. Powiadają iż żywe trupy w upiornych tańcach co nocy się łączą, zawodzą, skowyczą i inne złowróżbne dźwięki wydają, wyklinając wszystko co wypaczeniem nie dotknięte, a żywym jest. Lecz klątwa trzyma te istoty, które umarły, choć powstały, w miejscu ich pokuty - Przeklętym Opactwie. Chociaż pokutą raczej nikt, kto je widział tego by nie nazwał... Cóż, Orsou złotem pięknie sypnął na zaliczkę, a za wykonanie zadania okrągłą sumę nam obiecał. A dla rozwijającej się organizacji ta propozycja była nie do odrzucenia, mimo zagrożeń wszelkich. Więc już drugiego dnia członkostwa wyruszyć miałem w misję, co niezmiernie mnie uradowało, gdyż dusza moja i ramię zbrojne rwały się by zaznać wreszcie przygód, by poczuć smak zagrożenia!

Mąż potężnej postury, czcigodny Sekretarz Gildii Keran, wstrzymał konia, dobywając swego śmiercionośnego dwuręcznego toporzyska.
- Wróg się zbliża. Światło dnia zapewnia nas, że to nie nieumarli, jednak są równie niebezpieczni. Dobądźcie broni i czekajcie na sygnał! - zakończył ostrym, lodowatym głosem, kończąc tym samym swą myśl. Ja, chroniony hełmem i kolczugą przednią, skrzącą się w słońcu, dobywając srebrnego miecza, wyglądałem niczym zawodowy zbrojny - którym niestety wtedy jeszcze nie byłem, choć już wrażenie takowe sprawiałem. Łuków cięciwy dwóch wojów naciągnęło, zbrojnych czterech broń nadstawiło - nie było wątpliwości, iż jeśli to zwykli bandyci, pogrom miast łupu ich spotka. Nagle, z powietrza, nie ze szlaku, który bacznie obserwowaliśmy, skrzek mrożący krew w żyłach się rozległ, a cień straszliwy strącił z konia Edgemusa - doświadczonego ochroniarza i zarazem nieprzeciętnego kusznika. Z trudem wstrzymując w miejscu konia, ujrzałem dwie szybko mknące strzały, strącające nadlatujący znów cień. Lecz on nie był jedynym. Podłużna istota, o ciele patyczkowatym, acz silnym, skrzydłach wielkiej rozpiętości i dziobie potwornie zmutowanym znów nadleciała w naszą stronę, tylko że tym razem inna. Na jej ogłuszający skrzek wszystkie konie spłoszone jeźdźców na ślepo poniosły w przód, z wyjątkiem konia Sekretarza Kerana. Jakem zdążył zauważyć, nim z oczu mi scena walki zniknęła, wielkie toporzysko (siły straszliwej trzeba było, by nim władać) przecięło zarówno powietrze, jak i bestyię na pół. Od tej pory wiedziałem, iż nie chciałbym wejść w drogę temu mężczyźnie, co ma siłę trzech rosłych wojów. W końcu udało nam się uspokoić konie, właściwie już u celu, czyli w Nhult - małej wiosce rolniczej. Lecz to nie zmieniło faktu, że straciliśmy kompana, a każda jednostka elfia bardzo ważną była. Przeklęte stwory Z-Ciemności!

- Cholerne poczwary, o mało co koń ze strachu mi nie padł! Aż chciało mi się wymiotować na ich widok...
- Hej, gdzie się podział ten stary pryk, Edgemus, no i gdzie jest Sekretarz? Chyba tam został...
- Sekretarz przeżył. Nim mój koń się spłoszył, jako że strzegłem tyłów, dostrzegłem kątem oka jeszcze, jak przepoławia ten cholerny kadłub, nieznanej nam bestyi.
- Lecz pierwsza z nich zabiła naszego towarzysza, Edgemusa. - ozwał się złorzeczącym dla wszelkich wynaturzeń głosem, kuzyn zabitego.
Teraz, wszystko co nosi znamię zła, nie ma innej możliwości niż albo walczyć, albo uciekać, gdy spotka Haroka. Słyszałem iż ten brawurowy mąż prędzej odda życie niż miecz w dłoń wrogów.
Zapewne strata i niemożność pomszczenia jej były dla niego nie do zniesienia, toteż wolałem nieco się od niego odsunąć - powiadają, iż jest nieprzewidywalny. Nasza sześcioosobowa grupka zatrzymała się w pobliskim zajeździe, oddając wciąż zdenerwowane konie pod opiekę stajennemu - młodemu chłopakowi, zapewne synowi gospodarza "Pod Martwą Ręką". Gospoda ta w spokojniejszych czasach przyciągała licznych poetów, pisarzy, a nawet nekromantów, chcących zaczerpnąć wiedzy o Przeklętym Opactwie. Bowiem za dnia, dla głupców czy śmiałków - jak zwał, tak zwał-bramy Opactwa stały otworem, chociaż podziemi chyba nikt się wtedy nie ośmielił badać... Jak zresztą zagadnięty karczmarz rzekł, niegdyś pewien podejrzany gość "Pod Martwą Ręką" spędzał przez rok i jeden dzień dnie w przeklętej budowli, a potem sowicie zapłacił i odjechał z wyrazem religijnego uniesienia, mieszającego się z szaleństwem, w oczach. Wieść o nim zaginęła, chociaż padły przypuszczenia, iż mógł on przejść na stronę Ciemności, która teraz ustawicznie nas nęka. Cóż, po godzinach dwóch wsłuchiwania się w mroczne opowieści o celu naszej wyprawy, nieco zmalał nasz zapał, a Sekretarz wciąż nie wracał. Doczekawszy wieczora, udaliśmy się na spoczynek w wynajętych pokojach, coraz bardziej zaniepokojeni o los dowódcy. Chwilowo dowództwo przypadło najstarszemu rangą - Erthurowi, który to uiścił odpowiednie opłaty, w ramach kosztów pokrywanych przez zleceniodawcę (bowiem posiadał część pieniędzy przeznaczonych na wypełnienie misji, jako zastępca Kerana).

Potworna, skrząca się krwistą czerwienią, rękopodobna kończyna, schwyciła mnie nagle za ramię, zadając przeszywający ból memu ciału. Wyswobadzając obumarłą natychmiast rękę, ze straszliwym nieartykułowanym okrzykiem pchnąłem wnet mieczem (który o dziwo sam w dłoni mej się znalazł w czasie odpowiednim) prosto w czerwone ślepia błyszczące pośród otaczającej mnie ciemności. Wraz z ostrzem, przeszywającym czaszkę, myśli jej uderzyły w mój umysł; potworne, nieludzkie, zadające katorgę uczucie wielkiej nienawiści towarzyszyło im. Czułem, jak mózg mój płonie, jak zapada się do środka wszelkie to, co mogłem nazwać sobą , jak niszczeje pod wpływem dotyku innego umysłu , umysłu , który był poza moim pojmowaniem, zapadniętego głęboko w bezdenną Ciemność . Nagle wszystko przestało istnieć - była tylko bezcielesna resztka mnie spadająca, coraz głębiej i głębiej, w Pierwotnym Chaosie (Wielkiej Pustce). Wszystko we mnie chciało krzyczeć - lecz nie było mnie, jako ciała, była tylko jakaś niewielka cząstka mojego obdartego ego. Spadaniu końca nie było, tak jak powolnemu rozkładowi, tego, co jeszcze jemu we mnie nie uległo. Gdy oczy me niematerialne się zamknęły, ujrzałem tunel, a w nim Ciemność zewsząd czyhającą. Lecz była nadzieja, było zbawienie- światło w końcu tego tunelu. Nękany straszliwymi wizjami podążałem nim aż do końca, póki aura światła nie ogarnęła i pochłonęła mnie całkowicie. Nagle potem zlany z łóżka się zerwałem, broń w ręku dzierżąc, stałem tak dłuższą chwilę, aż opanowałem się wreszcie. Nie wierząc własnym oczom (oczom?) obejrzałem ciało swe dokładnie, a dotykiem je zbadawszy, upewniłem się, iż powłoka ma śmiertelna nie została jednak unicestwiona. Myśli nawałnicy ogarnąć nie mogłem, lecz uczucie jedno dominowało we mnie nad innymi - przerażenie. Jednak to się nie działo naprawdę, jam tylko śnił. Tylko! Cała ma skatowana dusza i umysł przerażony buntowały się przeciw temu stwierdzeniu, krzycząc: "TO NIE BYŁ SEN, TO WIZJA TWEGO LOSU, JEŚLI STĄD NIE ODEJDZIESZ"!
Po długiej walce z samym sobą, w końcu opanowałem targające mną myśli i uczucia, ubrałem się i miecz przypasawszy, zszedłem na dół gospody. Już ze schodów dostrzegłem słabe światło, oświetlające nieco salę gościnną karczmy "Pod Martwą Ręką". Średnich rozmiarów, dobrze umeblowana salka, spowita była w słabe światła przygasających pochodni. O dziwo, okna zabite deskami były - na co wcześniej uwagi nie zwróciłem, przykuty opowieściami o tym miejscu. Rzeźba przedstawiająca Enhosa (on to zapoczątkował istnienie Erekates) podpierała ciężkie drzwi, jakby ktoś miał próbować wyważenia ich. Naprzeciwko drzwi, przy małym stoliku, siedział gospodarz popijający wolno wino, z kuszą lekką u boku. Gdym tylko postawił pierwszy krok w sali gościnnej, jego nerwowe spojrzenie i w mig wycelowana kusza zastąpiły mi powitanie.
- Spokojnie, gospodarzu! To tylko ja, Ynglif, najemnik z Gildii Wojowników! - na moment bacznie mi się przyjrzał, a wkrótce ciało jego się nieco rozluźniło i opuścił kuszę, pociągając łyk wina.
- Wybacz, noce są tu nie spokojne, czego zresztą chyba już na własnej skórze doświadczyłeś. Chodź, przysiądź się, widać- iż tej nocy, tak jak ja od tygodnia, nie prześpisz... - nieco zaniepokojony jego słowami i reakcją na moje pojawienie się, skorzystałem z zaproszenia, niebawem dostając kielich wina.
- Gospodarzu, Keran nie wrócił? - popijając łyk uspokajającej substancji zapytałem.
- Nie, żadnego znaku życia nie dał Sekretarz Keran, o którym tyle wczoraj mówiliście. Tutaj wszystko jest możliwe, przyjacielu. Lepiej nie myśleć- , czemuż to tak zwleka z powrotem... - dobiegło mych uszu zawodzenie wiatru, ale czy tylko wiatru?
- Nie wychylaj nosa za moją gospodę, jeśli chcesz dożyć- o zdrowym ciele bądź umyśle dnia następnego, przyjacielu. Inni tutaj na ten odgłos kulą się pod kołdrą, lecz nie ja. Te denerwujące, zawodzące śpiewy z Przeklętego Opactwa od dawna nie powalają mi spać- , czy nawet myśleć- o czymś mniej mrocznym, niż okoliczny klimat. Lecz jeśli te cholerne, przeklęte stwory chcą mnie nastraszyć- , to się ostatnio musiały zawieść- . Niech tylko tu przyjdą, a posmakują gniewu mojego. - otyły gospodarz poklepał swą lekką kuszę. - Przyjacielu, jeśli tylko twój umysł się na to uodporni, nic ci tu nie grozi. Klątwa nie pozwala opuszczać- im Opactwa, wbrew temu, co sądzą ci strachliwi ludzie. Chociaż...być- może zdarzy się kiedyś wyjątek, a wtedy zapłacą za wszystkie me bezsenne noce! -Dać- wiarę skłonny byłem tym słowom, gdy noc cała szybko upłynęła przy kominku na słuchaniu opowieści gospodarza, którego zdążyłem w ten czas zresztą obdarzyć- przyjaźnią. Gdyby nie Krastus, wątpię, czy byłbym w stanie przynajmniej na ten krótki czas, na który mi się to udało, uciec od swego upiornego koszmaru nocnego.
Wraz z nadejściem promieni dziennych gospodarz nocne zabezpieczenia usunął, chociaż zapewne spodziewał się którejś nocy wizyty mieszkańców Opactwa, więc na pewno z nadejściem zmroku znów zabarykaduje się "Pod Martwą Ręką". Gdy ledwo żywy (z powodu nocnych niespodzianek) popijałem zimne piwo w rogu karczmy, z wolna zaczęli zjawiać się moi towarzysze. Jednakże w przeciwieństwie do mnie nie byli jeszcze po śniadaniu, Krastus hojnie wynagrodzony począł posiłek przygotowywać. Gdy już wszyscy byli gotowi do drogi, przyszła pora na podjęcie ważkich decyzji.
- Panowie, o Sekretarzu wciąż nic nie wiemy, lecz misja na nas czeka. Nasz pracodawca hojnie obdarzył nas złotem na jej wykonanie, jak również sowicie wynagrodzi nasz trud, gdy dostanie swą księgę. Harok i Melphior, wyruszcie na poszukiwanie szefa. Ja, Ordon i Ynglif zajmiemy się Opactwem, w końcu za dnia jest niegroźnie, chyba że wierzyć- w te zabobony. - szydząc z miejscowych wierzeń rzekł Erthur.
Przez chwilę miałem wrażenie iż Harok zaprotestuje, lecz ten dochodząc widocznie do wniosku, iż odmówienie w poszukiwaniach Kerana nie będzie zbyt dobrym ruchem, nic nie powiedział, przytaknął tylko ruchem głowy. Cóż, ja sam nie zamierzałem się sprzeciwiać, ten plan, mimo iż prosty, zdawał się być całkiem dobry. Po dokładnym sprawdzeniu i konserwacji ekwipunku, rozeszliśmy się wykonać swe zadania. Cóż, niepokoiła mnie wizyta w Przeklętym Opactwie, ale przecież w dzień nic się nie może przydarzyć, oby...
Przechodząc przez obudzoną już w pełni i tętniącą życiem wioskę, przebyliśmy wzgórze jałowe, by u szczytu jego ponurej budowli górującej nad Nhult sięgnąć. Ściany jej opierały się słońcu, cień jej zaś dławił swego wroga wokół klasztornych murów. Krzyż płonął niby szkarłatna pochodnia, przynajmniej takie wrażenie odnosiło się patrząc nań. Stare, spróchniałe odrzwia jedne zawalone na zewnątrz były, drugie zaś ledwo na gnijących zawiasach wisiały.
- Pamiętajcie, to tylko wytwór chorych umysłów, a nie prawdziwa klątwa i prawdziwi nieumarli. Szukamy wszelkich ksiąg magicznych, które mogą być- tą jedyną, czyli Księgą Zaklęć- Leczących. Załatwmy to już! - poinstruował nas zniecierpliwiony Erthur, wchodząc do środka z obnażoną stalą.
Ordon bez wahania wziął w dłoń swą potężną maczugę i śmiałym krokiem poszedł w ślad za przywódcą. Zdając sobie sprawę, iż wiele zależy od tego, jak się teraz zachowam, momentalnie wziąłem z nich przykład. Naszym oczom ukazał się wąski korytarz, oświetlony za sprawą promieni słonecznych, wpadających tu przez resztki tego, co kiedyś było okiennicami. O dziwo, świetnie zorientowany w sztuce budowania klasztorów Erthur poprowadził nas prosto do biblioteki miejscowymi upiornymi korytarzami, oszczędzając nam widoku reszty klasztoru, który jemu chyba najmniej z nas wszystkich przypadł do gustu. Poprzednie części Przeklętego Opactwa czas okrutnie potraktował, lecz ta -o dziwo!- nawet uszczerbku z jego ręki nie doznała. Idealnie czysta i w swym ponurym majestacie nawet imponująca sala, z ciągnącymi się wręcz w nieskończoność zapełnionymi regałami książkowymi. Po krótkich oględzinach, z orężem w zanadrzu, stwierdziliśmy, iż miejsce to jest bezpieczne, więc od razu poczęliśmy przeglądać książki. Wszystkie ,o dziwo, w idealnym stanie zachowane były, jakby dzisiejszego dnia je spisano, a nie wieki temu. Zapewne biblioteka znaną była, świadczyły o tym jej wspaniałe zbiory, chociaż powątpiewaliśmy w to, by to podejrzane miejsce mogło być jednak bezpiecznym, mimo dnia pory. Mąż potężny stanął więc na straży - Ordon. Ten olbrzym pokonałby dwóch, a może nawet trzech dobrze wyszkolonych żołnierzy, maczuga jego zaiste kości miażdżyła z wyrafinowanym okrucieństwem. Godziny mijały, a wciąż żaden z tytułów nie okazał się Księgą Zaklęć Leczących. Nim w tymźle oświetlonym (nadrabialiśmy to sobie światłem zapalonych przez nas świec, wskazywały na to iż, nie jeden raz były wcześniej używane) pomieszczeniu zdołaliśmy dotrzeć, ściemniło się, a dziwny niepokój przeszył nasze chciwe serca.
-Hej, chłopaki, ściemnia się... Chodźmy, jutro to dokończymy, lepiej nie ryzykować,
dobrze? - ozwał się nieco zaniepokojony olbrzym pilnujący wejścia, ważąc w dłoni
maczugę swą.
- Gdzieś to musi być- , Ordonie. Jeszcze tylko chwilę. O! tutaj są wreszcie jakieś lekarskie pozycje, gdzieś to tutaj musi być- ... - odpowiedziałem prawie z końca sali, przeszukując potężny regał z pozycjami o lekarskiej sztuce.
- Może jestem nierozważny, lecz nie widzę powodu zmykania z podkulonym ogonem po zmroku z tego Opactwa. Nawet jeśli pogłoski są prawdą, nic niematerialnego nie ma sposobu, by nas skrzywdzić- , a jeśli nadarzy się coś z ciałem fizycznym, to srogo tego pożałuje, zdychając nabite na broń naszą. - wyzywająco rzekł Erthur, pomagając mi przeglądać- regał z księgami o lekarskiej sztuce, widocznie sam na innych nie znalazł Księgi Zaklęć- Leczących.
Przekładając ciężką księgę, ujrzałem błękitny róg w głębi biblioteczki. Natychmiast, nie szanując nawet innych pozycji, rozrzuciłem je, by wyciągnąć pismo noszące symbol księżyca. Właśnie tej odmiany magii leczącej mieliśmy szukać. Trapiony złymi myślami i niepokojem wielkim (z powodów tylko częściowo dla mnie wytłumaczalnych), otwarłem księgę magiczną. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, iż postradać zmysły, czy żywot mógłbym ruszając coś, co wykracza poza me pojmowanie. Lecz na stronnicy tytułowej, zdobionej misternie splatającymi się złotymi łukami, widniał tytuł w języku runicznym, właśnie ten tytuł, którego poszukiwałem. Każdy szanujący się kupiec musi znać choćby podstawy zapisu runowego (cel jest oczywisty); chociaż na tych lekcjach nie byłem zbyt pilny, potrafiłem jednak co prostsze znaki zinterpretować i odczytać.
- Mam ją wreszcie, opuść- my to miejsce, nim stanie się coś złego. - na dźwięk mych słów dowódca aż podskoczył ze zdziwienia, lecz szybko na jego twarzy zastąpił je wyraz niezmiernej radości.
- Dobra robota. A teraz daj mi to, lepiej ja przechowam ten tak cenny przedmiot. - cóż, spełniłem prośbę jego, bowiem jako kandydat nie powinienem sprzeciwiać- się starszym Gildii, do której przecież tak usilnie starałem się dostać- . Gdy tylko do sakwy stary woj zdobycz schował, powietrze rozdarł krzyk grozy pełen. Potem odgłos spadania potężnej maczugi, a następnie była już tylko cisza...Obleczony w skórzane pancerze (więc nie utrudniające zbytnio poruszania) począł cicho niczym cień przekradać- się, kuźródłom hałasu, bacząc na każdy, nawet najmniejszy dźwięk. Biorąc z niego przykład, położyłem rękę na głowicy miecza, idąc pod osłoną biblioteczek, po przeciwległej stronie. Nagle pojawiła się przede mną jakaś istota o twarzy zakrytej kapturem habitu, lecz słowo wypowiedziane przez usta jej zabrzmiało tak straszliwie i nieludzko, iż padłem na ziemię, miecz upuszczając, śmiertelnie wystraszony i zszokowany. Ta widmowa postać- miała w sobie coś tak strasznego, nieludzkiego, a może nawet piekielnego, co wprawiło mnie w przerażenie. Promieniowała wokół tego aura okrutności i bezwzględności, czuć- było "smród" przekleństwa ciężkiego, narzuconego na to coś, może nawet przez Bogów. Lodowe spojrzenie jego bezdennych ślepi sparaliżowało ruchy me wszelakie, umysł również zmroziło, czułem w tych oczach szaleństwo, straszliwe szaleństwo...
- Marny złodziej. Żałosna karykaturo mojej rasy, przygotuj się na śmierć- , chciwy głupcze! - lodowate słowa te zmroziły me serce, zdawało mi się iż czas nagle ustał w odwiecznym biegu swym. Nie mogłem palcem nawet ruszyć- , ni rozsądnie pomyśleć- - niczego nie mogłem, tylko leżeć- i patrzeć- w te szalone ślepia...te bezgranicznie złe ślepia... Gdy widmowa ręka zacisnęła się wokół serca mego, sądziłem iż to już koniec. Chęć- życia, upór, determinacja - to wszystko, czego miałem w sobie tak dużo, gasło we mnie, zwalniało swój rytm. Mdlejąc już z obrzydzenia i bólu, dostrzegłem błysk nadziei. Bowiem , wykrzykując Święte Imiona nacierał na widmo Erthur, ze stalą srebrną; oczy jego płonęły najstraszliwszym z gniewów - stłumionym gniewem. Duch mnicha w nakazującym geście pewność- całą swą zebrał, widocznie starając wpłynąć- na przeciwnika potęgą swej woli. Lecz z szybkością niedostrzegalną dla oka mego, srebro przecięło smukłą sylwetkę, zostawiając kłębiącą się mgłę. Była ona szkarłatna, lecz dzięki Bogom, ta dusząca substancja rozpłynęła się równie szybko, jak się pojawiła. Gdy zmysły i ciało zaczęły mi wreszcie pracować- jak należy, wyzwolone spod wpływów szalonego mnicha, stary wojownik pomógł mi wstać- , by następnie zmierzyć- mnie surowym spojrzeniem.
- A niech mnie, jednak ci wieśniacy z Nhult mieli rację! Następnym razem nie daj się zaskoczyć- , potraktuj ich srebrem - odkryłem, iż właśnie to jest najlepszą obroną i atakiem przed nimi, jaki możemy sobie zapewnić- . Jedna z tych bestii zmasakrowała Ordona, ten biedak nawet nie zdążył zareagować- . Chodźmy stąd, nim zjawi się ich więcej.
Z mieczami w ręku doszliśmy bez problemu do odrzwi klasztornych. Gdy czym prędzej starając się opuścić klasztor, przekroczyliśmy wrota jego, oczom naszym ukazał się okrąg niematerialnych mnichów-tancerzy. Tworzyli oni krąg przy akompaniamencie pieśni, które grozą przeszywały serce(mimo iż ani słowa z nich nie mogłem zrozumieć, wiedziałem, jakie jest ich straszliwe przesłanie), przerywali go, odpychali się, by znów złączyć w rytmicznie zawężający i rozszerzający się krąg. Cały czas pośrodku postać kreśliła bluźniercze symbole, zdawałoby się iż klątwy rzucała, wspomagana tajemniczą energią wyzwoloną przez współtowarzyszy. Poczułem śmierci oddech na karku, lecz to ona skosztowała tego, co przez wieki niosła nieszczęśnikom. Pchnięciem miecza w tył zdołałem powalić zjawę, nim ta, wychodząc z głównej sali Opactwa, miała okazję podjąć próbę ataku. Gdy byliśmy już bliscy udanej ucieczki z Przeklętego Opactwa, spojrzenie krwistoczerwonych oczu postaci odprawiającej rytuał, zatrzymało się na Erthurze, jednocześnie zasyczała ona coś. Jam, będąc nieco przed nim, chwała Bogom, uniknąłem przekleństwa, lecz nie późniejszych zmór nocnych, po tej misji. W końcu bezpieczni dotarliśmy z trudem do oberży "Pod Martwą Ręką", gdzie jak się okazało, byliśmy już oczekiwani. Harok o mało co nie przywitał nas swą strzałą, zaś Melphior niewzruszony powitał nas i zaprosił do stolika. Gdy wysłuchali zainteresowani szczerze, opowieści naszej, spochmurnieli znacznie, a Melphior nawet splunął, nim przedstawił nam raport z własnego zadania.
- Mamy dla was złe wiadomości. O Keranie słuch zaginął, zaś my spotkaliśmy tutaj dużo cholernych sługusów Ciemności. Ta okolica w żadnym wypadku nie jest bezpieczna, obawiamy się nawet, iż może działać- tu jakaś konkretna organizacja ze Ścieżki Lewej Ręki. Powinniśmy jak najszybciej opuścić- to miejsce, dzisiaj ja i Harok o mało co nie straciliśmy życia. O dziwo, zaskoczył nas wilkołak; ranny uciekł, lecz mało brakowało, by zrobił sobie z nas kolację. Wyruszmy jutro, jeszcze jedna noc tutaj więcej, a chyba dostanę mdłości.
- Dobrze, chociaż powinniśmy odnaleźć- zwłoki Sekretarza i urządzić- mu odpowiedni pochówek... - Erthur wyraził zakłopotany swą wątpliwość- .
- Prędzej zginiemy, niż przeżyjemy poszukując go poza traktami. Musimy wracać- i to szybko... - tymi oto słowy zakończyło się nasze wieczorne spotkanie.
Noc nie upłynęła spokojnie, przez klątwy, którymi rzucał opat ze swego klasztoru, chociaż bezpośrednie zagrożenie na szczęście nie miało miejsca. Nazajutrz wyruszyliśmy pospiesznie do swej siedziby w Enhult - nie było wątpliwości, iż musimy poinformować odpowiednie osoby o tutejszych zajściach i to jak najszybciej.
Jam jednak został przyjęty do Gildii Wojowników jeszcze przed naszym odjazdem. Chociaż nikt nie miał pewności, czy zdołamy dostać się cali i zdrowi do celu podróży...


Księga


Księżyc oświetlał ponure budynki jednego z największych Erekateskich miast - Enhult. Był to powszechnie znany i rozkwitający w tym wieku ośrodek handlu, jak i siedziba wielu znaczących organizacji. Dla większej części kraju była to stolica, gdyż ta niewiele przewyższała Enhult, a ponadto leżała na skrajach Emeldis. Właśnie w tych czasach przypadała młodość ma, Ynglifa woja-pisarza. Ja i kompani moi, po udanej (jeśli można tak powiedzieć, biorąc pod uwagę straty) misji w Przeklętym Opactwie, powracaliśmy właśnie do miasta, przez monumentalną bramę drewnianą, która niedługo miała zostać zamknięta. Przejeżdżając Rynek, minęliśmy paru znanych mi z dawnego życia ludzi, lecz ci nie rozpoznali mnie w pełnym rynsztunku. Wysoki, żelazny płot, z zaostrzonymi czubkami, brama tak samo wykonana, niczym nie zdobiona, lecz będąca wręcz dziełem sztuki - to właśnie było pierwszą linią obrony posiadłości osoby imieniem Orsou, naszego zleceniodawcy. Słyszałem, iż jegomość ten ma poważny zatarg z rządzącymi, ponadto naraził się niejednokrotnie też ważnym organizacją religijnym. Cóż, biorąc pod uwagę jego zainteresowania wieloma sztukami zakazanymi, jak również ambicję wielkie, nic dziwnego.
- Niech będzie pozdrowiona Gildia Wojowników. Pan Orsou was oczekuje, panowie, proszę za mną. - rzekł do nas uprzejmie niski, krępy strażnik, gdy wrota nam otwierał. Asystujący mu zbrojny jednak stał jak głaz, wyglądał wręcz na ospałego i ociemniałego, lecz w istocie jeden nie właściwy ruch wystarczył by zginąć- z ręki jego. Poprowadzono nas przez ogród wspaniały, zdobiony małą fontanną, na placyku przed wejściem do posiadłości. Wylatując z paszczy smoka woda, rozpryskiwała się, mieniąc się przy tym w nieznany mi sposób kolorami tęczy, by opaść- do niespokojnej wody, u stóp tejże figurki. Lecz z racji ważniejszych spraw, nie zwracałem bacznej uwagi na inne rzeczy, chociaż duża ilość- zbrojnych nawet dla niezbyt dobrego obserwatora dostrzegalną była. Potężne odrzwia, z inskrypcjami w języku naszych wspólnych przodków (tzn. wspólnych dla Enumedis i Erekates, starszych i jaśniejących chwałą znacznie bardziej niż te rasy) złotem zapisanymi, stanowiły zaiste godny uwagi atut w obronie.
- Zapraszam, panowie. - na dźwięk tych słów odrzwi część- jedna rozwarła się, wpuszczając nas do środka. Tylko Harok zdawał się spięty, jakby niezadowolony z obecnej sytuacji, inni zaś, tak jak ja, byli zaiste pod wrażeniem tego, co tu ujrzeli. Dalej, dywanem czerwonym, wśród portretów znamienitej rodziny Helos, z której wywodził się Orsou, liczna eskorta nas prowadziła, aż pod drzwi Sali Przyjęć- , znamienite niczym drzwi do sali tronowej ważnego księcia. Zgodnie z życzeniem zbrojnego, oddaliśmy straży bronie nasze na przechowanie, nie chcąc teraz zepsuć- trudu naszego całego. Gdyśmy tylko w obszernej sali znaleźli się, zdobionej na modłę królewską, tubalny głos rozległ się nam na powitanie, był to pan Orsou.
- Ave, Wojownicy. Przybywacie donieść- mi o sukcesie?
- Salve, Panie. - najstarszy z grupy naszej, Erthur, zabrał w naszym imieniu głos, przy czym wszyscy oddaliśmy należne honory szlachcicowi - Księga Zaklęć- Leczących, zgodnie z umową, została przez nas zdobyta. - oddając na ręce jednego z lokai, który zaniósł ją potem swemu panu, Erthur spojrzał wyczekująco na gospodarza.
- Oto wasza zapłata, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami - rzekł, nakazując słudze skinięciem ręki, by przekazał nam naszą zapłatę, a zaiste, hojna ona była, co najmniej dwadzieścia razy większa niż za inne tego typu zlecenia - Czy nastąpiły jakieś komplikacje, w związku z moją misją dla was, Wojownicy?
- Niestety tak, Panie. Sekretarz Keran i jeden z naszych kompanów, Edgemus, ponieśli śmierć- . Ta okolica, Panie, jest nawiedzana przez wynaturzenia z Ciemności i to liczne.
- Ubolewam nad waszą stratą, Wojownicy. Powziąłem decyzję, a nasze cele, jak przypuszczam zbiegną się, więc winniście być- zadowoleni.
- Mianowicie, Panie?
- Mam dla was kolejne zadanie, Wojownicy. Zapłata taka sama jak za to zlecenie, ze względu na poziom trudności i niebezpieczeństwo. Pragnę, byście odkryli przyczynę tych zaburzeń Mocy, w okolicach Nhult. Jeśli będzie to jakiś przedmiot, który da się przetransportować- , dostarczcie mi go, jeśli nie będzie to możliwe macie unieszkodliwić- dowolnymi metodamiźródło zaburzeń Mocy. Oczywiście pokrywam wszelkie koszty. Bez zbędnych pytań. Jesteście zainteresowani?
- To dla nas zaszczyt, Panie. Spodziewaj się, proszę, niedługo efektów pracy naszej.
- Doskonale, Wojownicy. Możecie odejść- .



Sowicie wynagrodzony, odpocząłem daleko od ojca mego domu, lecz wciąż w Enhult. Gospoda "Pod Katowskim Toporem" okazała się przyjemniejszym miejscem niż sądziłem, jeśli wiecie o co mi chodzi... Wypoczęci i zadowoleni, z sakiewkami ciężkimi jeszcze od złota, dnia następnego udaliśmy się w podróż do Nhult. Przebiegła ona spokojnie, bez niczego, co choćby trochę odróżniało się od przyjętych norm. Jednak ostatnio Krastusowi musiało układać się gorzej, gdyż przywitał nas zirytowany czymś poważnie, chociaż zbyt wylewny nie był. Gdyśmy po podróży odpoczęli dobrze, z rana usiedliśmy z gospodarzem i postaraliśmy się czegoś od niego dowiedzieć.
- Krastusie, co wiesz o pochodzeniu krążących wokoło Nhult sług Ciemności? - podjąłem próbę, oczywiście najpierw wychyliwszy z nim kielichów parę, rzecz jasna na języka rozwiązanie.
- Cóż, ci z Przeklętego Opactwa nie wychylają nosa poza swój rozpadający się klasztor, czasami tylko nas drażnią pod postacią koszmarów sennych, no i znacznie częściej odprawiają te swoje czary-mary, ale one są tylko bajką. - splunął z pogardą.
- A te mroczne latacze, o których ci mówiliśmy, czy wilkołak?
- Ach, te to już inna sprawa. Coś złego zbiera od pewnego czasu siły w tej okolicy, wierzcie mi, albo nie, ale powiedziała mi to Eara (przyp. aut. Bogini koncentrująca się na gwiazdach, gwiezdnych naukach, wróżbach i przepowiedniach), gdy spałem. Cóż, wreszcie mi się odwdzięczyła za te wszystkie lata kapłaństwa, ale widzę że wam się spieszy, więc tą historię jak na razie sobie daruję. Nhult jest blisko Enhult, a wszyscy wiemy jakie to miasto ma wielkie znaczenie dla nas. Nhult nie cieszy się zbytnią popularnością, a wszelkie przejawy złych Mocy można zawsze przypisać- Przeklętemu Opactwu. Dlatego właśnie to idealna baza wypadowa. Eara przestrzegła mnie niejasno, iż któryś z mieszkańców naszej osady jest w to zamieszany. Uważajcie jednak, to niebezpieczna sprawa. Wasz pracodawca, Pan Orsou, to dosyć- podejrzany jegomość- , radziłbym baczyć- na to, co dla niego robicie, byście nie popadli w kłopoty.
- Dzięki ci, Krastusie. Lecz pracy dla Pana Orsou nie możemy zarzucić- , jest jedną z kluczowych osób finansujących Gildię Wojowników. Wybacz nam teraz, pora byśmy od słów przeszli do czynów.


Słońce stało wysoko na horyzoncie, a my naradzaliśmy się żarliwie, aż w końcu została powzięta decyzja. Ja i Melphior mieliśmy złożyć po raz wtóry wizytę w klasztorze, padły przypuszczenia że tam możemy dowiedzieć się czegoś wartościowego. Jako że nasz szef był z nas najbardziej wymownym i charyzmatycznym, on sam miał zebrać informację od wieśniaków. Zaś Haroka wysłaliśmy na zwiady, z przestrzeżeniem by ograniczył się do obserwacji, a nie wdawał w boje. Jak widać nie próżnowaliśmy, wykonanie tego zlecenia zapewniłoby Gildii środki niezbędne do wynajmu własnego budynku i dobrego wyekwipowania ludzi. Nasz pracodawca z podejrzanychźródeł czerpał zyski, lecz zawsze hojnie nagradzał tych, którzy wzorowo wykonywali jego rozkazy (zazwyczaj dosyć specyficzne), właśnie dlatego był idealnym jegomościem do wspomożenia naszej młodej organizacji. Przechodząc przez wioskę, przyciągałem uwagę ciekawych oczu, zresztą wszyscy przyjezdni byli tu atrakcją. Tuż za mną z wolna kroczył Melphior, wiedziałem, że póki on tu jest, mam dużą szansę na wyjście z ewentualnych potyczek. Mąż ten niegdyś był słynnym dowódcom wojskowym, zasłynął też jako nieprzeciętny strażnik przyboczny wielu ważnych osobistości. Każdy, kto musiałby stanąć do boju, chciałby mieć tak zahartowaną osobę u boku, jaką był mój towarzysz. Gdyśmy już osiągnęli szczyt wzgórza, na którym wznosiło się Przeklęte Opactwo, moją uwagę przykuła znaczna zmiana. Gwiazda, krwią wymalowana, widniała na jedynej trzymającej się jeszcze części drzwi. W niej tą samą substancją zostały wyrysowane symbole, które wskazywały na działalność Mrocznych Sił.
- To ostrzeżenie. Zróbmy co musimy, a potem już nie naruszajmy tego miejsca. Jego duchy wyglądają na znacznie bardziej rozjuszone, niż ostatnio, kto wie czy niedługo Nhult nie przyjdzie zapłacić- za nasze czyny, przyjacielu. - niespodzianie posłyszałem opanowany, nie zdradzający ani krzty emocji, głos mego zbrojnego kompana. Melphior pierwszy wkroczył, czekając na mnie tuż za wejściem.
- Ty tu już byłeś, Ynglifie. Prowadź nas do biblioteki klasztornej, tam coś powinno być- .
- Dobrze, chodź za mną, przyjacielu. - krocząc przez kamienne, wąskie i co gorsza coraz częściej rozpadające się korytarza dotarliśmy w końcu do wielkiej biblioteki Przeklętego Opactwa. Regały leżały powalone na ziemi, księgi rozszarpane podłogę całą pokrywały, ozdoby pomieszczenia w strzępach były. Któż mógł to zrobić- ?- zadałem sobie w myślach pytanie. Byłem pewny, iż istota, która to uczyniła, wpadła w niepohamowany szał, niczym niekontrolowana ze złości musiała zniszczyć- całe zbiory. Czy to byli wściekli mieszkańcy klasztoru, pragnący by już nikt nigdy ich nie okradł, by już nigdy nie wykorzystano wiedzy Dzieci Oświecenia? A może coś lub ktoś inny? Odpowiedzi na te kłębiące się w głowie mej pytania miały dopiero nadejść- .
- Mamy chyba mały problem...- spokojnie rzekł mój towarzysz. Jego samodyscyplina była niesamowita, podczas gdym jeszcze stał w szoku. Nagle poczułem rodzaj przyciągania, nieznany mi umysł począł mnie wabić- , przeszło to wręcz w kontrolę. Szedłem jego wolą kierowany, wśród regałów zniszczonych, książek potarganych, aż nagle ustąpił on, a mój wzrok skierował się na klapę w podłodze, skrzętnie ukrytą niegdyś, lecz teraz przede mną odsłoniętą. Na dźwięk słów mych, szybko dołączył do mnie zadziwiony Melphior. Kazałem mu zabezpieczyć- mój powrót, na co się chętnie zgodził, nie lubiąc, jak słyszałem, schodzenia poniżej poziomu ziemi. Zapalając leżącą nieopodal, w stercie potarganych kartek, pochodnię, otworzyłem klapę i zszedłem w dół, w ciemność- . Moje stopy wędrowały po powierzchni śliskiej, schodki, które przebywałem były nadzwyczaj wąskie, jak dla mych stóp zanadto. Oświetlając sobie drogę słabym światłem pochodni, stanąłem w końcu na równym gruncie. Ujrzałem naprzeciw biurko, oświetlone świecami dwoma, a na nim kronikę wielką. Po mej prawej oraz lewej stronie, stały niewielkie biblioteczki, zapełnione starymi zapiskami, co na pierwszy rzut oka było widać- .
- Salve, Ynglifie. Zanim cokolwiek zrobisz, wiedz że jestem twym przyjacielem, nie wrogiem. - rozległ się cichy szept w pomieszczeniu. Mimo wytężenia wzroku, nie dostrzegłem żadnych śladów obecności jakiejkolwiek istoty, lecz po miecz nie śmiałem sięgnąć- , jeśli był to zaprawdę przyjaciel, straciłbym jedyną szansę na dowiedzenie się czegoś więcej o ważnych sprawach, dla okolic Nhult.
- Widzę, iż rozumu ci nie brak, zatem dobrze. Zwą mnie Kronikarzem, imię moje czas zapomniał, lecz nie to, co robiłem. Z góry powiem ci, iż mimo klątwy, jestem nieszkodliwy dla przyjaznych istot, a do szaleństwa mi daleko.
- Witaj więc, Kronikarzu. Lecz czy...
- Czy jestem duchem? Oczywiście że tak. Lecz sił mam zbyt mało, by być- jeszcze wstanie wpływać- na świat materialny. Wyczerpującym jest żywot potępionego, tym bardziej gdy postradaniu zmysłów trzeba się jeszcze opierać- . Sprowadziłem cię tu, gdyż dostrzegłem szansę na ratunek dla mnie i moich braci.
- Lecz czymże niedoświadczony najemnik, taki jak ja, może wspomóc dusze wyklęte?
- Pozwól, że opowiem ci historię Opactwa i jego ostatnich mieszkańców, a wtedy sam znajdziesz odpowiedź i zdecydujesz, czy nam pomożesz, w zamian za odpowiedź, na trapiące cię pytanie.
- Dobrze, Kronikarzu. Zamieniam się w słuch.
- Wieki cztery temu, gdy Erekates byli jeszcze młodzi, bo istniejący dopiero od dwóch wieków, powstało Opactwo nasze. Zaczęło się od grupy oświeconych uczonych, którzy pod patronatem Elmedara, Boga Oświecenia, rozprzestrzeniali i gromadzili wiedzę. Wiele tajemnic odkryliśmy, służąc wiernie Bogu naszemu, wiele spraw zgłębiliśmy, za co stokrotne dzięki winni nam rodacy, których ta wiedza bardzo wspomogła. Byliśmy przewodnikami po krętych ścieżkach, a zarazem przywódcami ludu. Pracą swą ciężką i sumienną Boga naszego, Elmedara, wynieśliśmy najwyżej w Bóstw Panteonie, w Królestwie Erekates imię jego rozbrzmiewało z ust uczonych, dziękczynieniu za jego mądrość- końca nie było . Jednak bracia założyciele zabrali większość- ze swej wiedzy do grobu, uważając ją za zbyt niebezpieczną, by przekazać- młodemu pokoleniu mnichów. Ja i bracia moi, drugim z pokoleń mnichów jesteśmy, gdyż do dziś żaden z założycieli ostać- się nie mógł, zbyt wiele wiosen upłynęło. Wiedza nasza małą była, lecz wystarczająco duża, by w potęgę móc się przerodzić- . Starałem się ich zawrócić- z Lewej Ręki Ścieżek, lecz bezowocnie. Byli zbyt zaślepieni obietnicą potęgi, by słów mych słuchać- , a wierz mi, robiłem wszystko, co tylko mogłem, by nawrócić- ich. A obietnice te sączył wąż przebiegły, którego imienia prawdziwego nikt nigdy nie poznał, zapewne zrobi on wszystko, by imię jego tajemnicą po wieki wieków pozostało. Gdyż, jak sądzę wiesz to, prawdziwe imię daje pewną dozę Mocy, nad istotą, która je nosi. Zwano go Galafron. W barbarzyńskim piekieł akcencie, znaczy to "Ten z krwi". Zwiódł on mych braci, na stronę swą przeciągnął, skłonił ich do splugawienia imienia Elmedara. Gdy stojąc u szczytu potęgi, bogów wyzywali i księstwa swe ustanawiali, walcząc o każdy skrawek ziemi, nie mogąc dojść- do porozumienia. Oczywiście, manipulacją posłużyli się, a jako że kryli się sprytnie z pomocą Galafrona, nikt nie potrafił wskazać- winnych pogrążaniu się Królestwa. Pewnego dnia, czara goryczy przelała się. Elmeder w złości swej przeklął Opactwo nasze, skazując nas na szaleństwo i wieczne udręki duchowe, nie mówiąc już o tkwieniu do końca wieków w tej rozpadającej się budowli. Galafron osiągnął swoje, pogrążając nas, najbardziej jak tylko mógł. Sytuacja wróciła z czasem do normy, lecz jeszcze do niedawna drzemała wciąż tu wiedza będąca olbrzymią potęgą. Ale wasza zuchwała kradzież Księgi Zaklęć- Leczących, będącej unikatową i znaczną pozycją, doprowadził do szału wszystkich, włączając w to mnie. Sam wiesz, co stało się potem ze zbiorami naszymi, ach, współczuję i nienawidzę zarazem mych przeklętych braci...
- Lecz co z mym zapytaniem, mości Kronikarzu?
- Ignorancie, skoro historia nie obchodzi cię, przejdziemy do interesów. Nasze cele są tu zaiste zbieżne. Gdy odczytano wersy dwa z ORITHIKYA, zwanej przez nas Księgą Plugawego Mroku, narodził się gęsty Mrok w sercach do niedawna istniejącej młodej rasy - ludziach. Zapoczątkowało to sagę Kapłanów Apokalipsy, którzy blisko byli przywrócenia Pierwotnego Chaosu, a właśnie tego chcieliśmy niegdyś za cenę wszelką uniknąć- . Jeśli ORITHIKYA zostanie unicestwiona, szansa jest na przebaczenie dla nas, którzyśmy zwątpili w Elmedara. Wiem, gdzie się to znajduje i wiem też, jak można unicestwić- ten przedmiot.
- Więc ktoś odważył się odczytać- któryś z wersów Księgi Plugawego Mroku, - przez gardło by mi nie przeszła oryginalna nazwa - a to właśnie jest przyczyną miejscowych kłopotów?
- Zaiste. Dane nam było jej strzec, gdyż nie narodziła się Wybrana, a bez niej nie można było unicestwić- tego plugawego tworu, spisanego przez demona jeszcze starszego i potężniejszego niż sam Lucyfer.
- Wyrażaj się, proszę, jaśniej, mości Kronikarzu. Mądrości twej nie mam, weź to, proszę, pod uwagę. Kim jest ta Wybrana?
- Wybrana, to kobieta, będąca największą z kapłanek Mejri, obdarzonej przez Boginię najhojniej, ze wszystkich kobiet na świecie. A mowa tu o sercu, posiadającym wrażliwość- boską. Jeśli Wybrana łzę szczerą uroni, nad Złem całym tego świata, a w szczególności nad ORITHIKYA ,- kolejny raz słowo to zmroziło mi krew w żyłach - wtedy to plugawe dzieło zostanie unicestwione, gdyż współczucie walorem potężnym jest Światła, wrogiem zaciekłym zaś Ciemności. Odnajdźcie Wybraną, a wtedy rzeknę wam, gdzież ORITHIKYA spoczywa. Wszystko zależy od was, musicie ją odnaleźć- i wrócić- tu z nią.
- Wybacz, Kronikarzu, lecz tego nie obejmuje nasza umowa...
- Głupcze! - powietrze wokoło zadrżało - Zdejmij klątwę, a dam posiąść- ci daru Wiedzy Wojennej, której nikt z żywych nie zaznał. Zrób to, a prastara wiedza mistrzów i herosów z zamierzchłych czasów, w niewielkiej części twoją będzie. Przyrzekam ci to. Sztuka to tak potężna, iż żaden rozsądny Erekates nią nie wzgardzi. Decyduj! - cóż, powiedzieć- muszę, iż słowo istoty tej, grozą mnie przeszywało, mimo iż ledwo dosłyszalny szept to był. Kronikarz uznał mnie za głupca, ignoranta i na dodatek złodzieja - to nie dawało szansy na pomyślne targowania co do warunków umowy.
- Wybacz mi, Kronikarzu, lecz odmówić- muszę. To mnie przerasta, zresztą jestem tylko najemnikiem... Dzięki ci za przekazanie cząstki wiedzy twej wielkiej, żegnaj, o panie.
- Głupcze, pożałujesz jeszcze żeś wplątując się w przerastające cię sprawy, odrzucił pomocną dłoń! - syk wściekły przeszedł powietrze, poczułem, jak napięcie się podnosi. Szczęście jam mam, iż Kronikarzowi brak sił na wpływanie na świat materialny, inaczej mogłoby być- źle - pomyślał jam, wchodząc krętymi schodkami do jawnej części biblioteki Opactwa.
- Jesteś wreszcie, Ynglifie. Coś się dowiedział?- spokojny, beznamiętny głos Melphiora powitał mnie, gdym tylko wszedł przez klapę w podłodze do pomieszczenia.
- Nie tutaj, przyjacielu. Wyjdźmy stąd czym prędzej, potem ci wszystko powiem.


-...więc tak skończyło się me niebezpieczne spotkanie z Kronikarzem, przyjaciele. - zakończyłem opowieść o wynikach mojego i Melphiora dochodzenia. Do zachodu słońca godzina pozostała, my zaś wymieniwszy się wynikami swej pracy, dyskutowaliśmy przy kuflu piwa, cedząc słowa, lecz wbrew pozorom każdy jeszcze porządkował myśli, właściwa narada miała więc trwać z przerwami. Tylko mi jednemu udało zebrać pożyteczne informacje, innym zaś wysiłki ich plonu dziś nie dały. Gdy Krastus zamierzał już należycie na noc gospodę swą obwarować (na wypadek nocnych gości, a jak sami jakiś czas wcześniej się przekonaliśmy to nie musieli być to koniecznie nocni goście, by niebezpiecznymi stworami byli) rozległo się nagle do drzwi pukanie. Z nawykłą (i zresztą niezbędną tu do przetrwania poza dużymi skupiskami ludzi) ostrożnością i zarazem zdenerwowaniem towarzyszącym życiu w Nhult, dobyliśmy od razu broni, zaś gospodarz kuszę swą lekką w drzwi wycelował.
- Coście, zmysły postradali?! - rozległ się okrzyk zdumionego giganta, gdy broń wycelowaną w pierś swą ujrzał, ubrany był zupełnie jak...Sekretarz Keran!
- Keranie, stary druhu, to ty?! - opuszczając broń entuzjastycznie poderwał się Erthur.
- A któżby inny? Opuście panowie tą broń, chyba że ma to znaczyć- iż zabrakło miejsc w zajeździe, gospodarzu?- z niebywałym humorem przywitawszy się wkroczył Keran Sekretarz. Pojawienie się jego tak niesłychane, zaiste w szok nas wszystkich wprawiło, lecz szybko się z niego otrząsnęliśmy, z kłębiącymi się na usta pytaniami.
Sekretarz lakonicznych odpowiedzi nam udzielał, lecz przynajmniej nie odmówił na nie odpowiedzi. Opowiadał nam aż do świtu, jak to mrocznych sił trop powiódł go na niespodzianą, a zarazem wymuszoną wędrówkę. Rzekł on, iż sprawa naturę zbyt pilną miała, ażeby mógł nas poinformować. Powiadał on, iż Księgę Plugawego Mroku unieszkodliwił i wiele jeszcze rzeczy mówił. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, co było doskonale po nich widać, w ani jedno słowo jego nie wątpili. Lecz mi zdało się iż wpływa on jakoś na nich, iż jad, miast słów, sączy się z ust jego. Cząstka mojej istoty, która za wizji odbieranie i interpretację często odpowiedzialną była, jak i paru innych tajemniczych "talentów", podpowiadała mi, iż to nie jest ten sam Keran, którego znaliśmy.


KOMENTARZE:

Brak komentarzy


DODAJ KOMENTARZ

Pola oznaczone gwiazdką są obowiązkowe

Podaj swoje imię*:
Podaj swój adres email:
Zapisz słownie cyfrę 4*:



Zawarte tu prace moża wykorzystywać tylko za wyraźną zgodą autorów | Magor 1999-2018 | Idea, gfx & code: Vaticinator | Twoje IP: 3.144.36.141